W poprzedniej części Anna odnalazła siebie, zrozumiała na czym tak naprawdę zawsze jej zależało, odetchnęła pełna piersią i wypełniona wiarą, nadzieją i miłością wróciła do domu. No, prawie wróciła…

Kiedy wysiadłam z samochodu i zobaczyłam kilka zastępów straży pożarnej przed wejściem do jej klatki schodowej  – nogi się pode mną ugięły. Pomyślałam, że to pewnie coś u mnie, jakieś zwarcie, przepięcie, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Byłam histeryczką, fatalistką lub czarnowidzem? Nigdy! Zdawałam sobie jednak sprawę, że życie czasem lubi dać człowiekowi po nosie, a że dawno nic u mnie nie wybuchło zakładałam, że mam, statystycznie rzecz biorąc, spore szanse. Zaparkowałam samochód z dala od wrzawy, zabrałam suczydło i rzeczy i podeszłam do jednego ze strażaków z pytaniem -co takiego się właściwie stało? Pan uprzejmie poinformował mnie, że płoną piwnice i na razie jest zakaz wstępu do budynku.

Wyciszyła mnie tą informacją choć nie była ona optymistyczna. Z piwnicy do mojego mieszkania daleka droga. Ponieważ jednak strażak powiedział, że przez najbliższe kilka godzin do klatki nie będzie wstępu ponownie wpakowałam suczydło do auta, torbę z rzeczami rzuciłam na siedzenie pasażera i pojechałam, na Pragę, do Ewy. Liczyłam, że ją zastanę. Miałam jej tyle do opowiedzenia.

Po drodze przypominałam sobie co takiego też trzymałam w piwnicy. Chciałam się wewnętrznie z tym pożegnać i w spokoju rozstać. Właśnie płonęły moje stare zdjęcia, które od kilku lat miałam włożyć do albumów i przynieść do mieszkania, podręczniki szkolne, zeszyty z dzieciństwa zapakowane w liliowe pudełko z wrzosem, cztery krzesła składane, plastikowe pojemniki na kwiatki balkonowe i kilka stert gazet, które zbierałam niewiadomo po co. Najbardziej było mi szkoda tych zdjęć. Czułam się tak jakby ogień pragnął strawić całą moją przeszłość. A niech to! Może to znak? W znaki wierzyłam…

Ku mojej radości Ewa była w domu. Przywitał mnie gwar i rwetes w wykonaniu dzieciaków i Adama biegającego po domu w przebraniu Indianina i pohukującego ustami. Widok był wart zapamiętania. Nie co dzień spotyka się miejskiego Apacza i jego drużynę. Ewa nie podzielała mojego entuzjazmu. Najwyraźniej robiła tylko dobrą minę do złej gry.  Była zmęczona, przydeptana i nie w formie. Widziałam, że rzeczywistość ją przerasta.

Nawet nie zapytała co u mnie od razu przystępując do zrzędzenia. Usiadłyśmy w kuchni, zrobiła herbatę, z szafki pod okapem wyjęła jeżyki i rozsupłała usta na dobre. Skarżyła się na nieprzespane noce, bo Antoś niedawno miał ospę, gorączkę, humory i koszmary. Anula natomiast źle znosiła szkołę. Nie mogła się zaaklimatyzować, płakała, nie chciała wyjść rano z domu. Na dokładkę jeszcze Adam. Stale wkurzony, przemęczony, pełen oczekiwań i pretensji. No i jeszcze wpadło jej pięć kilogramów, brzuch zwisa, grawitacja przyciąga jej biust, włosy wypadają, na nic nie ma siły. Wygląda jak półtora nieszczęścia i tak też się czuje.

Nie zaprzeczałam, nic nie mówiłam. Zamieniłam się w słuch. Na tyle długo i dobrze znałam Ewę żeby wiedzieć, że nie potrzebuje pocieszenia – musi się wygadać i tyle. Kiedy skończyła mówić była 23.3o, a następnego dnia rano szłam do pracy. Wyściskałyśmy się i kiedy już byłam jedną noga na klatce zapytała co u mnie… Powiedziałam, że nie da się tego wszystkiego streścić w kilku zdaniach, więc odezwę się za kilka dni i wypadniemy wspólnie na kawę.

Kiedy wróciłam do domu po pożarze został tylko smród i bałagan. Poza pogorzeliskiem na dole czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka…

Arnold i Spółka (cz. 22)

Photo by JOSHUA COLEMAN on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.