W poprzedniej części Anna wreszcie poczuła, że jest kochana i piękna naprawdę. Usłyszała, że Arnold wiąże z nią poważne plany i ta deklaracja uskrzydliła ją. Równocześnie odkryła, że osobnik, który napisał do niej list miłosny odezwał się ponownie zostawiając kolejną przesyłkę pod jej drzwiami i to bladym świtem. Była i zachwycona, i przerażona. Równocześnie.

Wobec burzliwej sytuacji w życiu prywatnym walczyłam by zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Do pracy przykładałam się solidnie (jak zwykle). Zero taryfy ulgowej. Cóż całej zamotanej sytuacji w moim życiu prywatnym winni są klienci apteki? Poza Panem Witczukiem, który przychodził tu dla mnie, reszta pojawiała się, bo musiała. Nie łudziłam się. Zrzędzili, pytali, upewniali się obgadywali lekarzy odsądzając ich od czci i wiary, a potem narzekali jeszcze na ceny leków. Znosiłam to ze stoickim spokojem w końcu taki mój los. Nikt mi nie kazał skończyć farmacji i pracować w aptece. To był mój autorski pomysł.

Rodzice całe liceum mieli nadzieję, że skończę matematykę, chemię lub fizykę i zostanę wysoko wyspecjalizowanym nauczycielem akademickim. Przekonywali, że taka praca to fantastyczna opcja dla kobiety, bo spędza mniej godzin poza domem, a co za tym idzie łatwiej przychodzi jej ogarnięcie życia rodzinnego. Tak chcieli ustawić moje życie. Od razu pod kątem domu, męża, dzieci. Ja jednak miałam inną wizję. Poza tym nigdy nie przepadałam za występami publicznymi, a czymże innym jest prowadzenie wykładów?

Na farmację zdałam za pierwszym razem i bez najmniejszego trudu. Zawsze dobrze się uczyłam i miałam świetne świadectwo. Mogłam swobodnie wybierać uczelnie i kierunki. Mama strasznie biadoliła i załamywała ręce. Tata przyjął moją decyzję ze stoickim spokojem stwierdzając, że dobrze mieć w domu osobę, która o lekach wie tak dużo. Do dziś nie do końca rozumiem po co mu była taka moja umiejętność, bo nigdy nie pytał mnie o zdanie dotyczące leków, nie prosił o polecenie zamienników ani wybór najlepszego suplementu diety. Musiał się chyba tylko pocieszyć…

Na studiach radziłam sobie świetnie. Zaliczałam wszystko w pierwszych terminach, na piątki. Sporo się uczyłam, ale czasu wystarczało mi także na miłostki. Chodziłam na randki szukając ideału, ale za każdym razem trafiałam kulą w płot. Zastanawiałam się skąd mój pech do mężczyzn. Mój ojciec był fajnym, ciepłym człowiekiem, który traktował swoją żonę, a moją mamę z szacunkiem i czułością. Nigdy nie słyszałam żeby podniósł na nią głos. To prawda, bywał czasem uciążliwy, trochę przesadnie poukładany, gderliwy, ale poza tym? Mama zawsze mogła na niego liczyć. Miała w nim wsparcie.

W wolnej chwili zadzwoniłam do rodziców zapytać jak czuje się ten mój idealny ojciec. Na  szczęście wszystko było w porządku. Mieli dla mnie list. Rano listonosz przyniósł korespondencję zaadresowaną na mnie. W niebieskiej kopercie. W niebieskiej kopercie? Nerwowo rzuciłam się do torby wygrzebując z niej to coś, co dziś rano odkryłam na swojej ubłoconej wycieraczce. List włożony był do niebieskiej koperty. Poczułam, że nogi się pode mną uginają…

Resztę dnia byłam poddenerwowana. Magister Kowalski usiłował dodać mi otuchy opowiadając o tym, co wydarzyło się pod moją nieobecność. Pod koniec dnia zapytał jeszcze czy mam kontakt z tym klientem, który zgubił w naszej aptece portfel. Zawiesiłam się. Mój brak odpowiedzi był jednak całkiem konkretną informacją. Mój przełożony wyglądał na poirytowanego, ale co mnie to obchodzi w końcu. Nie muszę mu się przecież spowiadać.

Do domu dotarłam bardzo zmęczona i zdenerwowana. Wysiadając z autobusu, wchodząc do klatki, a potem otwierając drzwi wejściowe do mieszkania rozglądałam się dookoła. Byłam czujna i … przestraszona. Kiedy właśnie siadałam żeby przeczytać to, co tym razem napisał ten upierdliwiec, nękający mnie stalker usłyszałam donośny wrzask dzwonka do drzwi. To była sąsiadka. Wpadła z rozwianym włosem pokrzykując od progu – Anka, Anka, nie uwierzysz czego się dowiedziałam…

Arnold i Spółka (cz. 25)

Photo by Jordan Whitfield on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.