Kiedy ma się naście lat szalona miłość jest czymś naturalnym. Prawie jak oddychanie. Nikogo nie dziwi, ze czasem odbiera lub paraliżuje rozum. Nikt nie wydaje się być zaskoczonym, że zatapiasz się w czyiś oczach, a cały świat przestaje nagle istnieć. Kiedy jesteś dojrzały sprawa wygląda już całkiem inaczej. Zakochany – jesteś śmieszny, żałosny lub nierozsądny i pozbawiony wyczucia. Młodym wolno więcej? Mają prawo czuć silniej? Co za bzdura…

Nigdy nie byłam przesadnie kochliwa. Nie czytałam romansideł, nie słuchałam rzewnych kawałków, nie pisałam pamiętnika. Kiedy ktoś mnie zauroczył byłam po prostu zauroczona i tyle. Świat czasem wirował bardziej, czasem mniej -jak to w życiu. Miałam kilku chłopaków. Dwóch ważnych i paru mało istotnych.

Pierwszy był Marcel. Mieliśmy po piętnaście lat i oboje jeździliśmy na rowerach. Zwiedziliśmy cały Mokotów, Pragę wzdłuż i wszerz i Powsin. Dalej nie dotarliśmy, bo uczucie wygasło. Po nim nastał czas Filipa. Jego specjalnością były namiętne pocałunki. Trenowaliśmy od świtu do nocy. Było pasjonująco. Kiedy zachciało mu się kolejnych ekscesów odstawiłam go na boczny tor, bo czułam, że jeszcze nie pora. Flirtowałam, kokietowałam trochę sprawdzając swoją moc oddziaływania, aż poznałam Kornela. Był synem wziętego adwokata i wybitnej prawniczki. Bardzo mało poważnym, za to cholernie uroczym gościem z wybujałą fantazją i miliardem niedorzecznych pomysłów, które zwykł wcielać w życie. Był pierwszym naprawdę KIMŚ. Najpierw tylko chodził ze mną do liceum. Potem chodził ze mną wszędzie.

To uczucie dopadło nas nagle. Na walentynkowej dyskotece w szkole. Banał. Zatańczyliśmy raz i chcieliśmy być razem stale. Po lekcjach czekał na mnie i urywając się ze swoich zajęć dodatkowych odprowadzał do domu. Godzinami wisieliśmy na telefonie, pisaliśmy do siebie wiadomości i wizualizowaliśmy kolejne, wspólne eskapady. Mieliśmy skończone siedemnaście lat i nieskończoną ilość pomysłów. Uwielbiałam w nim tą nieprzewidywalność, fantazję i szelmowski uśmiech. Dałabym się za niego pokroić.

Snuliśmy się po nadwiślańskich krzakach szukając sensu życia, wsiadaliśmy w pociąg i jechaliśmy na jeden dzień zmienić krajobraz, szukaliśmy opuszczonych ruin i zwiedzaliśmy je późnym wieczorem strasząc się na wzajem. Odkrywaliśmy także siebie. Fragment po fragmencie. Zachłystując się tymi fragmentami jak najsmaczniejszym kawałkiem pizzy, nieziemskim odkryciem.

Cały okrągły rok patrzyliśmy w tę samą stronę a potem PSTRYK. On nagle odpłynął w siną dal. Przestał na mnie czekać, przestał się zachwycać, zaskakiwać i ciągać mnie na te swoje odkrywcze podróże do jądra ziemi. Koniec. Niewiele mówił. Wypaliło się. Później okazało się, że powodem wypalenia była Ewką z równoległej klasy. Bolało. Jak cholera. Piekło, uwierało i nie chciało się goić. Jednak dzięki Kornelowi rozsmakowałam się w miłości. I nadal w nią wierzyłam choć serce uciskało.

Kiedy spotkałam Witka miałam już większe pojęcie o co w tym wszystkim chodzi. Witek był fajny, ale bardzo przewidywalny, rozsądny i poukładany. Wzięłam go pod ramię na chwilę. Chyba głównie po to, by rzutem na taśmę, zagrać Kornelowi na nosie – póki mogłam, póki mieliśmy lekcje w jednych murach, póki nie rozdzielił nas czas i kierunek. Witkowi zależało, więc sprostał roli doskonale. Przesiadywał pod szkołą, przyłaził z bukiecikami konwalii i patrzył na mnie maślanym wzrokiem. Odstawiłam go zaraz po maturze. Nie był mi już dłużej potrzebny. Kornel zdał na architekturę, ja na lingwistykę. Nasze drogi na zawsze, jak sądziłam, rozeszły się.

Studia wymagały wysiłku, ale obfitowały również w całe multum nowych znajomości. Najpierw był Jacek z Polibudy. W koszuli w kratę. Mieszkał w akademiku i sporo pił. Na trzeźwo był fajnym człowiekiem. Miał dużą i rozległą wiedzę oraz całą masę cierpliwości. Ze stoickim spokojem znosił moje fochy i zmiany planów. Czasem się buntował. W trakcie jednego z tych strajków poznał stonowaną niewiastę i rozpłynął się we mgle. Nawet nie zauważyłam jego braku.

Po Jacku nastał czas Darka i Czarka. Spotykałam się z nimi niemal równolegle nie mogąc podjąć decyzji co do tego, który mi bardziej pasuje. Idealnie się dopełniali. Jeden był czuły i troskliwy, a drugi narwany i ekscentryczny. W pakiecie stanowili idealną całość. Wszystko się skończyło kiedy pewnego dnia przyszli do mnie o tej samej godzinie wyjaśniając sobie sytuację w windzie. Na mnie się obrazili, a między sobą załatwili sprawę po męsku. Jeden miał podbite oko, a drugi przesuniętą szczękę. Wtedy właśnie uznałam, że takie układy nie są dla mnie. Za dużo nerwów…

Kiedy Darek i Czarek byli jedynie mglistym wspomnieniem poznałam Adriana. Drugiego, ważnego dla mnie człowieka. Adrian był rok starszy. Kończył Zarządzanie, miał swoje mieszkanie i pomysł na firmę. Wpadłam mu w oko i zdobywał mnie systematycznie. Z radością mu na to pozwoliłam rzucając kolejne kłody pod nogi. Znałam ich, MĘŻCZYZN już trochę. Wiedziałam, że przeszkody zwykle wzmagają starania. Tak było właśnie w tym przypadku. W każdym razie, kiedy Adrian wreszcie, po kilku miesiącach boju – zdołał rozłożyć mnie na czynniki pierwsze, a potem ponownie poskładać w całość, wiadome się stało, że to TEN. Roztopiłam się pod jego rękoma.

Był ślub, dziecko, większe mieszkanie na kredyt. Było też zaufanie, wspólne plany i wiara, że przed nami świat stoi otworem. Nie, nie tuliliśmy się do siebie bezustannie, nie spijaliśmy sobie słów z ust i nie zwiedzaliśmy pustostanów. Żyliśmy jak normalni, dojrzali ludzie. Szczęśliwi, pogodzeni z wczesnym wstawaniem, sprzątaniem w kuchni i pracą. Kiedy nasz syn miał rok – Adrian zniknął. Szukałam go długo łykając łzy. Mieszkał we mnie. Był w oczach naszego syna. Czułam jego obecność kiedy w pojedynkę zmagałam się z codziennością i kiedy łykałam łzy.

Nie było lekko. Trochę pomagali jedni i drudzy rodzice. Nasz synek rósł, ja niczego już nie szukałam zmęczona codzienną gonitwą. Czułam zresztą, że to nie byłoby w porządku. Jeszcze nie… I wtedy zdarzył się prawdziwy cud. Na osiedle na którym mieszkałam sprowadził się ON. Trochę posiwiały, odrobinę bardziej zaokrąglony i przeczołgany przez życie. Samotny, po rozwodzie. Kornel.

Spotkałam go przypadkowo. Właśnie nieskutecznie mocowałam się z maską samochodu żeby wlać płyn do spryskiwaczy, kiedy podszedł i zapytał czy w czymś mi nie pomóc. Nie wiedział, że to ja po prostu chciał pomóc. Jak to on. Kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy – oboje oniemieliśmy ze zdziwienia. Jeszcze tego samego dnia umówiliśmy się u mnie na kawę. Opowiedzieliśmy sobie, bez drażniących szczegółów, całe nasze dotychczasowe życie. Wyszło na to, że zostaliśmy sobie przeznaczeni i nie możemy tego więcej zmarnować.  Kornel, jak to Kornel, wyszedł na chwilę i wrócił z maszynką do golenia i piżamą. Od tamtej pory staliśmy się parą. Świat stanął na głowie. Oszaleliśmy ze szczęścia. Byliśmy jak nastolatki. Szczęśliwie, rozkoszni i rozanieleni. W końcu nie tak często człowiek odnajduje się we właściwym momencie.

I tu nastąpiło coś dziwnego. Niespodziewanego. Nikt poza nami nie podzielał naszego entuzjazmu. Nikt nie rozumiał, że mając trzydzieści parę lat i furę życiowych doświadczeń nadal można wpaść jak śliwka w kompot. Nadal można zakochać się jak nastolatek. Rodzice narzekali, utyskiwali na zbyt szybkie tempo, znajomi, zarzucali rozwiązłość i brak hamulców. Bezmyślność. Egoizm. Brak zasad. Kompletny brak klasy. I tak dalej. Nasze uczucie raziło w oczy i kręciło w nosie. Paliło jak przegryziona papryczka chili.

Ileż głupot zdążyłam usłyszeć na temat tego, co „śmiałam nazwać miłością”. Przyjaciółka powiedziała mi, że to tylko rozbuchana namiętność pożądanie i nic poważnego. I żebym uważała, bo to się dla mnie źle skończy, a przecież mam dziecko. Mama zrobiła mi wykład, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, a brat Adriana stwierdził, że jestem zwykłą puszczalską.

Nie wiem jak wytrzymałabym to wszystko gdyby nie Kornel. Odpędzał wszystkie te burzowe chmury swoim zawadiackim uśmiechem i fantastycznym poczuciem humoru. Któregoś wietrznego dnia założył mi na rękę pierścionek zaręczynowy, a chwilę później podarował swoje nazwisko. Zostaliśmy małżeństwem. Instytucją wychowującą mojego syna i jego córkę. Rodziną w której miłość kwitnie, pioruny walą czasem jak oszalałe. Rodzicami potrafiącymi nadal realizować swoje szalone pomysły, dającymi sobie dużo swobody i całą furę zaufania.

Jestem szczęśliwa i nie zamierzam tego ukrywać. Nawet jeśli kogoś to kłuje w oczy. Zaplanowaliśmy, że na emeryturze kupimy sobie kamper i zwiedzimy nim świat. Tymczasem czekam aż na świecie pojawi się nasz wspólny syn (Karramba- na dodatek dziecko tuż przed czterdziestką!). Może dzięki niemu nasi najbliżsi w końcu zrozumieją, że nasza zwariowana miłość tak naprawdę jest na serio. Zresztą, co mnie to obchodzi co sobie pomyślą… Najważniejsze, że przecież nikogo nie krzywdzimy. I że życie dało nam drugą szansę…

Miłość na receptę!

Photo by Artem Bali on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.