Czy wiesz jak czuje się dziecko, którego matka zajęta jest głównie sobą? Na którą nigdy nie można liczyć, a zamiast wsparcia obdarza cię krytyką i niechęcią? Czy wiesz…

Długie lata żyłam w przekonaniu, że ze mną jest coś nie tak. Byłam zbyt powolna, nostalgiczna, zamknięta w sobie. Ciągle oczekiwałam, że mnie ktoś przytuli i powie dobre słowo, doceni, pochwali, pogłaszcze po głowie. Łaknęłam tego jak kania dżdżu.

Naprawdę wiele lat nie wiedziałam skąd u mnie takie deficyty. Dlaczego wybierałam mężczyzn, którzy traktowali, mnie jak powietrze, nie doceniali, mieszali z błotem albo stosowali przemoc słowną. Albo wiązałam się z fajnymi facetami, których oplatałam jak krzew pnący, wymuszałam ciągłe zapewnienia o niesłabnącej miłości, podejrzewałam o zdrady, tropiłam i doszukiwałam się sztucznych problemów zwiastujących rychły koniec relacji. W końcu doprowadzałam do tego że uciekali ode mnie aż się kurzyło…

Nigdy zbyt wnikliwie nie zastanawiałam się DLACZEGO. Przecież miałam normalne dzieciństwo. W domu nie było agresji, wrzasków, przemocy, alkoholu. Rodzice żyli razem, zgodnie. Każde z nich miało całkiem niezłą pracę. Ojciec był nauczycielem, bardzo poczciwym, przyzwoitym mężczyzną. Mama pracowała w banku, w dziele analiz. Była perfekcjonistką, babką z klasą, zawsze zadbaną i zapiętą na ostatni guziczek. Ojciec wpatrzony był w nią jak w obraz. Spijał słowa z jej ust. Widziałam, że ją szanuje i kocha – przecież tak powinno było być! Robił wszystko żeby była szczęśliwa. Pamiętał o urodzinach, imieninach, rocznicach. Kupował kwiaty, prezenty i organizował wyjazdy-niespodzianki. Wszystko po to, by choć na chwilę się uśmiechnęła. Często mówił mi jakie to ja mam szczęście mając TAKĄ matkę. Kiedy na nią patrzył- rozpływał się z zachwytu, a ona to przyjmowała z lodowatą miną, z dystansem. Jak mawiała moja babcia -byli parą idealną.

Byłam jeszcze ja. Zawsze jakby trochę na doczepkę. Odrobinę przeszkadzająca im realizować zamierzone plany. Zdaniem matki niewystarczająco dobra, mądra, ładna, zgrabna (ale to dotarło do mnie wiele lat później). Mawiała w towarzystwie, śmiejąc się, że mam po teściowej nóżki jak u kaczuszki, uszka jak króliczek i kucyki cienkie niczym wąsy Salvadora Dali. Nie, byłam bardziej niż pewna, nie robiła tego wszystkiego kierowana jakimiś złymi intencjami. Przecież żartowała tylko.

Nigdy mnie nie przytulała, nie całowała, nie usypiała. Miałam być niezależna i silna jak – ona. Nie okazywała mi uczuć, żeby mnie nie rozpieścić nadmiernie. Kiedy płakałam mówiła żebym przestała się wreszcie mazać, a kiedy emocjonowałam się czymś, cieszyłam śmiejąc się i popiskując z radości –  kazała mi zwykle natychmiast przestać krzyczeć i zachowywać się jak człowiek na poziomie. Kulturalnie!

Bezustannie wyrażała swoje rozczarowanie związane z moimi wynikami w nauce, zachowaniem. Porównywała z ładnymi, zgrabnymi koleżankami. Pytała czemu znowu jem, stale kazała wciągać brzuch, a kiedy miałam lat naście zapytała z jakiej przyczyny się nie maluje, bo przecież makijaż wymyślono po to, żeby kobiety LEPIEJ wyglądały. Namawiała na większe dawki ruchu i odradzała zakup modnych ciuchów wpychając mi do szafy kolejne worki. Nie byłam idealna, ale to wszystko to była wyłącznie moja WINA! Brakowało mi samozaparcia, bywałam leniwa, nie umiałam o siebie właściwie zadbać WŁAŚCIWIE, czyli tak jak ona. Tak myślałam…

Nie ma co się oszukiwać. Nie dorastałam jej do pięt. Na świadectwach miałam same czwórki, ona była prymuską. Chłopaki nie szaleli za mną tak jak za nią, bo ona miała w sobie „to coś”, a ja byłam przeciętna. Zawsze miała gęste włosy, bo się zdrowo odżywiała -no nie to, co ja. Była bardzo kreatywna i zawsze wiedziała co powiedzieć oraz jak się zachować. Ale przecież była moją matką. Choć nigdy mi tego nie mówiła, byłam pewna że kocha mnie. Skąd miałam wiedzieć jak wygląda NORMALNA relacja matki z córką? Przypuszczałam, że każda mama jest właśnie taka. Przecież wychowuje, musi wymagać i stawiać granice…

Kiedy przyprowadziłam pierwszego ważnego chłopaka wyraźnie go kokietowała, tak się poczuł, bo mi o tym powiedział. Uznałam, że oszalał. Niedorzeczne! Moja matka nie musiała podrywać nastolatków, bo zawsze kręciło się wokół niej kilku zainteresowanych facetów. A to wpatrzony w nią szef, a to nadmiernie życzliwy sąsiad, a to krawiec, który szył jej garsonki. Wspominała o tym jakby całkiem przypadkiem budując mity na swój własny temat. Po tym spotkaniu mama skomentowała, że ten młokos nie wygląda zbyt ciekawie. Ją było przecież stać na znacznie LEPSZYCH chłopaków…

Nawet nie zauważyłam kiedy stałam się kłębkiem nerwów i kupką nieszczęścia. Winiłam się za wszystko. Byłam samokrytyczna do bólu. Wyznaczałam sobie kolejne cele, które realizowałam jednak wszystko było zbyt mało, nie tak lub po prostu umykało niezauważone. Bo przecież mama miała migrenę, nawał pracy, gorszy dzień. Trzeba było chodzić na paluszkach, a nie stale gadać…

Przepraszałam, że śmiałam zakłócić ciszę, przepraszałam, że żyję. Coraz bardziej kuląc się w sobie. Czułam, że nie zasługuję na to, czy na tamto. Chciałam udowodnić, zasłużyć, wreszcie zabłysnąć. Być jej powodem do dumy, powodem śmiechu – jak tata. Ale jak to było możliwe skoro sama bardzo byłam z siebie niezadowolona. Stale. Bezustannie. Na każdym kroku. Wytykałam sobie wszystkie wady, przywary i wyjaskrawiałam przewinienia. Nie mogłam zaufać samej sobie. Nie potrafiłam cieszyć się z własnych sukcesów. Byłam nic nie warta…

Z tego wszystkiego wcinałam tony czekolady, piłam zbyt wiele wina szukając pogubionej siebie. Zamiast tego rozpadałam się na coraz drobniejsze kawałki. Gdzieś w trakcie tego całego cyrku poznałam JEGO. Nie przestraszył się mojej niewiary, nie pozwolił się opleść i bardzo lubił mówić, ze kocha. Wyłowił mnie. Uratował. Otworzył oczy.

Poznałam go u wspólnych znajomych. Z zawodu był psychologiem, psychoterapeutą. Rozmawiało mi się z nim fantastycznie. Po kilku randkach uzmysłowił mi, że coś jest nie tak w mojej relacji z matką. Zapalił mi w głowie czerwoną lampkę, a potem dał namiary na swojego znajomego, który pomógł mi zrozumieć siebie i całą tą sytuację. I po mozolnej pracy nad sobą urodziłam się na nowo. Rozkwitłam, odżyłam.

Niestety nie obyło się bez ofiar. Mama nie umiała zaakceptować tego, że śmiem mieć inne zdanie, że robię to, co uważam, że przestałam przyjmować ciosy wymierzane w białych rękawiczkach, że się bronię, że o siebie walczę, że kiedy stara się mnie wgnieść w beton wystawiam kły i gryzę lub informuję, że nie życzę sobie… Wierzgała nóżkami i usiłowała sprowadzić mnie na „właściwą” drogę, a kiedy jej się to nie udawało -bezsilna zaczynała mnie szantażować emocjonalnie. Mówiła, że jest coraz starsza, że pewnie niedługo przyjdzie jej odejść z tego świata, że jest już schorowana i że nikogo nie obchodzi…

Tata obraził się na mnie śmiertelnie, bo okazałam się niewdzięcznicą. W głębi duszy widziałam jednak, że też coś zrozumiał i usiłował pewne rzeczy zmienić.

To trwało kilka lat. Jak jest teraz? Teraz wszystko się znowu zmieniło. Wzięłam ślub. Jestem mamą. Najszczęśliwsza kobietą na świecie. Mam córkę. Kocham ją nad życie. Przytulam, usypiam i „rozpieszczam” nad miarę. Chcę być inna od mojej matki, która chyba już pogodziła się z tym, że mój mąż poprzestawiał mi w głowie na dobre. Oboje z ojcem żyją sobie we własnym sosie pielęgnując ten dziwny układ z którego udało mi się wywinąć. Dwa razy do roku spotykamy się na święta. I są to bardzo trudne spotkania. Pełne napięć, gryzienia się w język, stawiania granic – choć wszyscy się starają. Nie mam już żalu do matki. Nie mam też pretensji do siebie. Tak nam się ułożyło. Wiem tylko jedno -nie warto być ani Królową Śniegu, ani jej córką! I warto walczyć o siebie! Zawsze!

 

Ilustracja autorstwa Magdy Górskiej @magda_americangangsta

No i co mam zrobić z tą MIŁOŚCIĄ?!

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.