Czuła, że ta historia z Marią dobrze się dla niej nie skończy. Widziała przecież, że tym razem jej mąż nawet nie silił się żeby udawać, że wszystko jest ok. Od kilku tygodni, pod pretekstem duchoty, przestał dzielić z nią sypialnię. To nie zdarzyło się nigdy wcześniej. NIGDY! Początkowo sądziła, że na kanapie pośpi kilka nocy i wróci, ale była w błędzie. Zadomowił się tam na stałe. To był jakiś koniec. Kres czegoś. Bała się tego, co mogło nastąpić. Bardzo się bała, ale nie starczało jej odwagi by zapytać go wprost.
Czuła się poniżona i jako człowiek, i jako kobieta. Była beznadziejna, tak to widziała. Mimo pełnej wiedzy z kim zdradza ją mąż, próbowała jeszcze walczyć po swojemu, a on chyba nawet tego nie dostrzegał. Gotowała to, co lubił najbardziej – nawet nie skomentował. Zaczęła czytać Prousta i próbowała wciągnąć go w jakąś intelektualną dyskusje, spojrzał na nią tylko z zaskoczeniem i wyłgał się jakąś pilną rozmową telefoniczną. Kupiła sobie efektowną bieliznę i koronkową koszulkę nocną w której wieczorami paradowała po mieszkaniu nęcąc go nieśmiało. Raz nawet zapytał czy jej wygodnie w takich ażurach, ale pytanie było zupełnie niewinne. Całkowicie pozbawione podtekstów, na których jej zależało. Zależało, dobre sobie. Nigdy jej na tym nie zależało, ale widziała, że tym może go do siebie przyciągnąć. Myślała, że i tym razem uda się jej go skusić sobą. Że może jeszcze się nią zachwyci, ale on zdawał się całkiem jej nie zauważać, nie była dość dobra, wystarczająca. Była za to przezroczysta, nijaka, sprana, nudna i bezwonna. Nie miała „tego czegoś”. Tego, co w nadmiarze miała matka Aśki.
Zawsze ciągnęło go do Marii. To było dla niej oczywiste i nie wymagało komentarza. Myślała, że minie, ale nie mijało. Patrząc z perspektywy – rozwijało się, dojrzewało. Raz nawet ośmieliła się zwrócić mu uwagę, że takie zachowanie nie przystoi, ale wyśmiał ją i skończył temat. Odkąd się znali z rodzicami żony syna – zawsze, na każdej imprezie rodzinnej, siadał obok tej kobiety. I zawsze wyglądał na zachwyconego. Adorował ją z gracją, zabawiał rozmową, a ona sprawiała, że był roześmiany i prątkujący swoją nieziemską męskością, ale widziała to chyba tylko ona. Ani mąż Marii, ani żaden z ich synów czy nawet synowa zdawali się nie mieć świadomości tego, co rozgrywa się między tą dwójka. A może wszyscy widzieli, ale nikt nie chciał wkładać palca między drzwi, albo nikt nie traktował tego na serio? A może to był jej ruch! Tylko jej kwestia. Może powinna była tupnąć nogą już wtedy, wściec się konkretnie, wygarnąć mu, powiedzieć jaki ból jej sprawia, jaką robi przykrość. Może zapobiegłaby temu, co dzieje się teraz. Jednak było już za późno. Czuła, że wszystko stracone.
Nie miała z kim porozmawiać. Zamknięta, na własne życzenie, w złotej klatce utknęła w jakimś wyimaginowanym świecie pozbawionym innych ludzi była bardzo samotna, choć pozornie miała wszystko i na wszystko było ją stać. Mogła wyruszać w dalekie podróże, zapraszać do domu gości, chodzić do drogich fryzjerów, snobistycznych salonów kosmetycznych i kupować sobie markowe ubrania, ale to jej wcale nie bawiło. Od dłuższego już czasu, nie bawiło jej nic. Lekarka pierwszego kontaktu zapytała ją nawet, na ostatniej wizycie, czy wszystko u niej ok. Powiedziała, że tak – siląc się na beztroski śmiech. Też podejrzewała u siebie depresję, albo przynajmniej jakieś załamanie nerwowe, ale nie miała się komu poskarżyć, z kim przegadać. Gdyby między nią i Jankiem było ok, zapytałaby go co sądzi, ale teraz nie chciała. Nie chciała w obawie, że uzna to za rozpaczliwą próbę zatrzymania go przy sobie, a tego by nie zniosła. Miała jednak jeszcze jakieś ostatnie strzępy godności.
Patrzyła na siebie w lustrze. Straszyła samą siebie. Mogłaby z powodzeniem wystąpić w jakimś tanim horrorze klasy B, o upiorze ze śródmieścia. Ot, wyfiokowana starsza pani z podkrążonymi oczami, nieco przerzedzonymi włosami, pełnymi ustami wokół których niczym słońce rysowały się zmarszczki i zgaszonymi oczami śniętej ryby. Wepchnięta w jakieś lny i jedwabie, foremna jeszcze i kształtna, ale coraz bardziej gumowa, nieelastyczna. Smętna i przebrzmiała jak gnijące jabłko. Nie przedstawiała żadnej wartości. Była jak pusta lalka, która niczego w życiu nie osiągnęła. I kogo ona chciała oczarować, kogo oszukać? Nic sobą nie prezentowała. Z tych rozmyślań wyrwał ją zgrzyt kluczy w zamku. To był on. Jeszcze szczęśliwy. Niestety. Tylko ona umiała zgasić w nim tę radość. Nic nie robiąc nawet. Dobrze o tym wiedziała zastanawiając się czasem, kiedy im się tak zrobiło. Od kiedy datować tę katastrofę, której nadejścia nie podejrzewała, a wstępu nie zauważyła. A potem już było tylko gorzej i gorzej…
Niegdyś stara wróżka na Starówce przewidziała jej, że na stare lata zostanie sama. Te słowa utkwiły jej na dnie serca. Były pulsująca obawą, którą jednak próbowała zagłuszyć śmiechem i niedowierzaniem. Nie ufała wróżkom, czarodziejkom i astrologom. Ufała sobie. Przynajmniej kiedyś, przez chwilę, Teraz nie wierzyła już nikomu.
Jan wszedł do domu wyprostowany jak struna, elegancki i wyfiokowany, z ogromnym bukietem białych róż. Poprosił żeby usiedli, bo chciałby z nią porozmawiać. Niewiele pamięta z tego, co się działo. Dotarło do niej jak przez mgłę, że Jan odchodzi do Marii, bo to miłość. Niczego jej nie zabraknie, tak właśnie powiedział wręczając kwiaty. Niczego jej nie zabraknie. Będzie mieszkała tu, gdzie mieszkali zawsze, on ją utrzyma i zadba żeby żyła na dotychczasowym poziomie. I będzie nadal mogła na niego liczyć w każdej kwestii. I zawsze. Zawsze…
Jej świat się skończył.
Photo by Arno Senoner on Unsplash