Nie umiała zliczyć, jak wiele razy wyobrażała sobie TEN dzień. Dzień w którym zamieszka wreszcie z Janem. Robiła wszystko, by studzić rozbuchane wizje, tak bardzo bała się, że rzeczywistość nie sprosta wyobrażeniom.
Tygodnie mijały, a ona stale czuła drobny niesmak w sercu. Nie umiała do końca cieszyć się tym, co przeżywa, bo stale gdzieś z tyłu głowy czuła pulsujące poczucie winy. Duszny wyrzut sumienie budził ją w środku nocy zlaną potem. Tak miało wyglądać szczęście? Całkiem nowy początek?
Zaryzykowała. Postawiła wszystko na jedną kartę. Po co? Żeby znowu czuć mocno, żyć pełnią życia. Od lat miała wrażenie, że to życie ucieka jej przez palce, że właściwie się skończyło. Funkcjonowała jak zgrabnie zaprogramowany robot, zawsze wedle planu, właściwie bez emocji i z przemyśleniami celowo pisanymi ołówkiem, by móc je szybciutko i skutecznie zetrzeć gumką rzeczywistości. Teraz wreszcie przestała. Pozwalała sobie myśleć i zastanawiać się nad tym, co ją uszczęśliwia, a co jest zbędną kula u nogi. I podjęła decyzję. Raz kozie śmierć!
Była już stara. Ile jej zostało? Kto to mógł wiedzieć. Z całą pewnością znacznie mniej, niż więcej. Dlaczego miała być skazana na dożywocie w martwym związku z człowiekiem do którego nie czuła już nic prócz jakiś fragmentarycznych sentymentów, prócz niechęci, złości i irytacji. Czy naprawdę miała trwać u boku kogoś, kto nigdy właściwie się z nią nie liczył, kto zawsze dbał za to o własne potrzeby i żył jakby był sam? To małżeństwo było klęską od samego początku. Nie zaznała w nim niczego, co niosłoby ze sobą radość i spełnienie. Nawet wakacje zwykle spędzali osobno, nie mieli wspólnych znajomych, a jej było nieco wstyd, kiedy on zaczynał przy ludziach opowiadać te swoje niestworzone historie, brednie. Miała wrażenie, że czuje się kimś na kształt niespełnionego, niedocenionego przez świat Pablo Picassa. Stale bredził o tych malunkach, farbach, światłocieniu, perspektywie i wenie. Jej perspektywa zawsze była inna. Musiała płacić rachunki. Wcześniej inwestowała także w jego pędzle, sztalugi i całą resztę. W końcu się zbuntowała, więc zaczął szukać rynku zbytu na te swoje bohomazy. To co zarabiał wpuszczał w dalszą część „tworzenia”. Resztą zarządzał sam. Czasem kupił kostkę masła i zapytał czy nie dołożyć coś do czynszu. Była tym zmęczona. Odkąd właściwie pamiętała.
Teraz miała wrażenie, że niespecjalnie przejął się jej odejściem, zresztą kto go wiedział. Na odchodne zaproponowała, że gdyby miał jakieś problemy, albo nie spinałyby mu się finanse – może do niej zadzwonić-pomoże. Spojrzał na nią tylko z ukosa i zapytał czy jest pewna swojej decyzji i czy naprawdę było jej z nim aż tak źle. Zawahała się. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Gdyby chciała postąpić uczciwie musiałaby go bardzo zranić, a na tym jej nie zależało. Przyzwoitość kazała jej zamilknąć. Teraz martwiła się głównie tym, że mąż rozjedzie się finansowo. Kasą zawsze zarządzała ona. Walizki stały w przedpokoju, na stole w kuchni piętrzyły się teczki i teczuszki z rachunkami i innymi zobowiązaniami, które musiał teraz od niej przejąć. Cierpliwie i krok po kroku tłumaczyła mu co i kiedy powinien opłacić, o czym nie wolno zapominać, gdzie mają nadwyżki. Nie było kłopotu z podziałem pieniędzy, bo od zawsze każde z nich miał o własne, odrębne konto. Mieszkanie stanowiło ich wspólna własność, ale tej kwestii nie poruszała, to nie był ten czas. Zresztą nawet gdyby – przecież nie miałby nawet z czego jej spłacić. Już kiedyś ustalili, że lokum, w dobrym miejscu, będzie po ich śmierci świetnym podarunkiem dla którejś z wnuczek.
Kiedy zadzwoniła firma przeprowadzkowa żeby przenosić drobne szpargały, które z sentymentu przewoziła i jej walizki, niespodziewanie zrobiło się jej przykro. To uczucie zaskoczyło ją. Tłumaczyła sobie, że to pewnie dlatego, że mąż jej nie utrudnia, jest nadspodziewanie spokojny i życzliwy. Gdy wszystko było już wyniesione, ubrała się i chciała mu podać rękę na pożegnanie, odtrącił ją jednak i mocno się do niej przytulił. Szepnął, że będzie jej tu brakowało i że nie wyobraża sobie świata bez niej, ale da radę, może być o niego spokojna no i, że zawsze jest tu mile widziana, może wrócić kiedy tylko zechce – bez pytania i jakiejkolwiek gry wstępnej. Zaskoczyło ją to. Pocałowała go w policzek i nie patrząc mu w oczy wyszła, machnąwszy jeszcze w powietrzu ręką. Tyle lat. Tyle wspólnych lat odchodziło w zapomnienie.
Joanna także dość łatwo łyknęła jej decyzję, gorzej zniosła to Karolina, której obiecała przecież wspólne mieszkanie w tygodniu, żeby wnuczka nie musiała dojeżdżać codziennie do szkoły. Próbując ratować sytuację zaproponowali jej z Janem wspólne mieszkanie w ich nowym apartamencie. Zaproponowali wiedząc doskonale , że Karo nie pójdzie na ten trochę dziwny pomysł. Im też on był nie na rękę, bo mówiąc szczerze, czuli się trochę jak świeżo upieczone małżeństwo na początku swojej wspólnej drogi. Musieli się dograć, dogadać, nacieszyć sobą…
Maria zdawała sobie sprawę, że ich romans zniszczył życie Barbarze. Była ofiarą ich namiętności. O ile jej maż, tak czy siak, da sobie radę, o tyle Baśka pewnie z trudem utrzyma się na powierzchni życia. Bolało ją to i nie było jej z tym dobrze. Miała skrupuły. Rozmawiała o tym niejednokrotnie z Janem, który starał się ją wyciszać. Tłumaczył, że przecież żona będzie od niego dostawała pieniądze, a Igor z Joanną zaangażują ją w swoje życie. Mówił jej, że odkąd wie, że są plany by Karo wprowadziła się do Baśki i mieszkała u niej od poniedziałku do piątku, był spokojny i ten spokój usiłował wpleść także w myśli Marysi. Bezskutecznie. Ten wyrzut sumienia budził ją w środku nocy i nie pozwalał bez reszty cieszyć się tym, co podarował jej los – szczęściem u boku Janka.
Rzeczywistość z Janem była różowa jak to zwykle bywa na początku związku, zdawała sobie z tego sprawę, ale nie zaprzątała głowy. Celebrowali wspólne chwile, budowali swoje zwyczaje i cieszyli się bliskością wpuszczając do związku dużo poczucia humoru, śmiechu i ciekawości świata. No i planowali. Wyjazd na Korfu, wypad do Paryża, oraz weekend w Juracie. Byli zachłanni i siebie, i świata. Odkrywali nowe pokłady czułości, odczuwali wstyd jak nastolatkowie wchodzący dopiero w świat bliskości – to było tak fascynujące. Z wielka delikatnością i wyczuciem badali potrzeby tej drugiej strony tak, by przypadkiem czyś jej nie urazić, nie dotknąć. Sprawiali sobie niespodzianki, wychodzili na spacery nocą i czytali książki – te same, na głos. Było upojnie. Tak piekielnie nierealnie upojnie. Bała się, że ten świat pęknie któregoś dnia, a ona wróci do szarej rzeczywistości. Cieszyła się więc zachłannie tym, co podarował jej los. Była i nieco przestraszona, i obłędnie pijana szczęściem. Żyła. Znowu żyła.
Na zawsze razem (cz. 93d) – Ego Friendly
Photo by Oliver Pacas on Unsplash
2 komentarze
Nie wyjdzie z tego nic Marii.Nie buduje się szczęścia na czyimś cierpieniu.
Życie nie daje gotowców, więc bywa różnie. Barbara miała swoje za skórą! Sama się przyznała.