Urodził się malutki, drobniutki i wątły. Dostał pięć punktów w skali agpar – położna, która się nami opiekowała powiedziała mi, że to cud. Cud, że wyszliśmy z tego oboje. Poród trwał długo i był pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji, a Mikołaj przyszedł na świat siny i zmęczony. Po wyjściu ze szpitala musiałam całkowicie przemeblować swoje życie dostosowując je do rytmu rehabilitacji, konsultacji lekarskich i potrzeb mojego słabowitego synka. Początkowo każdy jego oddech zdawał mi się być cennym darem. Każdy płacz powodem do lęku. Każdy katarek sygnałem alarmowym. Potem doszły jeszcze przypadłości natury psychicznej. Nie było łatwo, oj nie. Jednak udało się. Po latach walki wyszliśmy na prostą. A teraz to…
Mikołaj z powodzeniem, choć nie bez komplikacji skończył szkołę podstawową w której czuł się jak odludek, bo nie lubił ani sportu, ani chłopięcych przepychanek, ani tym bardziej rywalizacji. Grał na gitarze, sporo czytał i przynosił do domu wszystkie bidy z okolicy: kotki z przetrąconymi łapkami, stare, bezdomne psy, gołębie z zepsutymi skrzydłami. Opiekował się całą ta menażerią, a my – czyli ja i mąż, na wszystko się zgadzaliśmy. Widzieliśmy, że ta pasja sprawia mu radość, że się odnajduje, otwiera i uśmiecha. Uczył się nieźle choć często chorował i dużo opuszczał. Musiałam z nim jeździć do różnych sanatoriów, na długie wakacje nad morzem gdzie zdobywał odporność. Musiałam podporządkować mu całe swoje życie, ale nie żałowałam żadnego dnia, ani godziny. Jeden jego uśmiech wynagradzał mi wszystkie trudy.
Bardzo go kochaliśmy i serce nas bolało kiedy patrzyliśmy jak bardzo jest zamknięty w sobie. Jak nie dopuszcza innych do swojego świata. Jak bardzo paraliżują go nowe sytuacje, z jakimi lękami się zmaga i jak bardzo brak mu pewności siebie. Gdybym mogła wskoczyłabym w ogień żeby tylko uleczyć ten jego dziecięcy smutek i wyrwać z ponurego świata myśli. Chodziliśmy na psychoterapie rodzinną, Mikołaj regularnie uczestniczył w spotkaniach z psychologiem. Jego stan wahał się jednak ciągle. Miał gorsze dni i lepsze. I nigdy nie było wiadomo czego się spodziewać…
Dostał się do renomowanego liceum, wbrew własnym obawom i naszym protestom. Chcieliśmy i radziliśmy mu, by zdecydował się raczej na jakąś mniej popularną szkołę. On jednak się uparł, bo wyczytał gdzieś, że po jej skończeniu ludzie bez problemu dostają się na wetrynarię, która już wtedy była jego marzeniem. W liceum bywało różnie, choć Mikołaj ciężko pracował usiłując nadążać także towarzysko. Znalazł nawet dobrego kolegę i dwie koleżanki, z którymi trzymał sztamę -pomagali sobie w lekcjach, szwendali się po mieście i wspierali. Nikt jednak nie wiedział z czym naprawdę mierzy się mój syn. Jak walczy o każdy dzień, jak się panicznie boi i ile kosztuje go to równanie do innych, ta pozorna normalność. Zdarzało się, że trafialiśmy do szpitala psychiatrycznego -dwa razy w ciągu czterech lat nauki. Syn miał poczucie niemocy, depresję i myśli samobójcze. Nawet nie będę pisała jaki to był koszmar również dla nas -rodziców, jak dramat. Jaki brak zrozumienia ze strony innych, jakie piętno. Obwinialiśmy się za taki stan rzeczy, szukaliśmy błędów w sobie. Ileż nocy nie przespaliśmy, ileż łez wylaliśmy modląc się, by ten koszmar się wreszcie skończył. By nasz synek mógł żyć jak inni. Jak jego beztroscy rówieśnicy.
Mikołaj dostał się na wymarzone studia wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie wierzyliśmy, że to możliwe w jego stanie. Zdawał egzaminy między sesjami terapeutycznymi, na silnych lekach antydepresyjnych, na wpół przytomny. To było straszne. Tak bardzo się wtedy o niego niepokoiliśmy. Tak bardzo pragnęliśmy tylko by był szczęśliwy. Widzieliśmy jego dziki upór- zdawaliśmy sobie sprawę, że realizuje swoje marzenia. Wbrew światu i własnym słabościom… Był moim cichym bohaterem. Był niezwykły. Cierpieliśmy razem z nimi obawiając się jak zniesie ewentualną porażkę, a potem razem z nim fetowaliśmy sukces zaklinając los. Licząc, że może wreszcie coś się zmieni na lepsze. Może wreszcie stanie się cud!
Czas studiów był intensywny i nie idealny, ale wydawało się, że wreszcie wychodzimy na prostą. Depresja była jakby opanowana, a serce syna zajęła nie tylko nauka ale również miłość. Pierwsza, prawdziwa, gorąca. Cudowna. Miłość miała na imię Amelia i była delikatna jak wiosenny wiatr. Trochę taka zjawiskowa, subtelna, nieziemska. Zasklepiona we własnym świecie, ale pełna pogody ducha i optymizmu. Mikołaj powiedział jej o swoich przypadłościach, ale nie przeraziło jej to, wprost przeciwnie powiedziała, ze spróbuje mu pomóc, że rozumie i że nadal kocha mimo wszystko.
Oboje skończyli studia, trzymali się razem, a Mikołaj znacznie lepiej funkcjonował. Miłość naprawdę dodała mu skrzydeł sprawiając, że radził sobie ze wszystkim znacznie lepiej. Czuł się kochany i akceptowany. Również przez rodziców Amelii, którzy nie robili problemów, że córka spotyka się „ze świrem”, jak mówiło o nim część naszych sąsiadów. Młodzi mieli wspólne plany, szukali pracy i chcieli wynająć mieszkanie. Czułam, że wreszcie los się do nas wszystkich uśmiechnął. I gdy wszystko zdawało się być na właściwym miejscu nastąpiło coś, co odwróciło bieg zdarzeń.
CDN…