Kiedy byłam dziewczątkiem miłość jawiła mi się tylko w pastelach. Miało być subtelnie, romantycznie z płatkami róż i muzyczką w tle. Luby miał mnie trzymać za rączkę, patrzeć z zachwytem w oczy i podążać za mną… nie tylko wzrokiem. Potem przyszedł czas trzęsienia ziemi. Miało być spektakularnie, niebanalnie i z przytupem. Trochę dramatyzmu, elementów zaskoczenia? Nie zaszkodzi. Potem było jeszcze kilka innych faz aż w końcu znudziła mnie ta, wciągająca niegdyś, gra. To był ten moment kiedy stwierdziłam jednogłośnie i jednomyślnie, że ideały są NUDNE. Lelum polelum i tyle. Najfajniej jest być z kimś prawdziwym, wielowymiarowym. Kimś kto nie daje się modelować niczym plastelina!
Zawsze chciałam więcej…
Odkąd odkryłam swoją kobiecość zrozumiałam, że nie chcę zadowolić się byle czym. Byle kim. Szukałam, selekcjonowałam, wybierałam. Mój mężczyzna miał sprostać wyśrubowanym oczekiwaniom, co nie było proste, ale byłam przekonana, że w końcu znajdę takiego, który mnie nie rozczaruje. Który zasłuży na mnie. Który mnie rozbroi!