Outsiderka, zawsze z boku, dziwadło, niemowa, niemota, odszczepieniec. Tak o mnie mówiono w szkole. Byłam zawsze sama. Z boku. Bez wsparcia. Dziewczyny szydziły z tego, że jestem tak kiepsko ubrana, że mam stale ten sam plecak i przechodzony płaszcz i jeszcze na dodatek… kuję. Znaczy jestem gorsza, bo poza nauką nie mam nic. A chłopaki? Nie istniałam dla nich, nie zwracali na mnie uwagi. Byłam dla nich przezroczysta. Koleżanka z klasy powiedziała mi kiedyś, bez wyraźniej przyczyny, że jestem „jakaś nieudana”…  i chyba rzeczywiście byłam.

Miałam swój świat, który był kolorowy, pogodny, świetlisty. Pełen muzyki, fantazji, radości. Zapadałam się w niego zawsze kiedy czułam, że tracę grunt pod nogami. A usuwał mi się regularnie.

Ojciec pił. Od zawsze. Kiedy trzeźwiał obiecywał poprawę, kiedy był w cugu wrzeszczał, wydzierał matce ze skrytki ostatnie pieniądze i nic nie miało dla niego znaczenia. Nic. Liczyła się tylko wóda i koledzy. Któregoś razu mama zagroziła rozstaniem. Zaszył się. I pił dalej. Kiedy złożyła papiery rozwodowe uderzył ją pierwszy raz. Myślałam, że stając w jej obronie załagodzę nieco sytuację. Byłam tylko małą, przerażoną dziewczynką… Wybił mi zęba. Potem bił już za każdym razem. Na oślep. Kiedy wychodził z domu czułam ulgę, kiedy wracał strach. Nigdy nie było wiadomo co wydarzy się tym razem. Czy będzie przeraźliwie wściekły czy może od razu padnie jak bela i zaśnie. Po kolejnej awanturze posiniaczona matka zabrała kilka rzeczy, spakowała nasze ubrania i pojechałyśmy mieszkać u babci. W małej klitce na Mokotowie.

Bałam się. Własnego cienia. Przeszłości, przyszłości i teraźniejszości. Mama ciężko pracowała. Zatrudniła się jako opiekunka do dzieci, a w weekendy sprzątała u ludzi. Była bardzo zmęczona, ale nie narzekała. Co jakiś czas dobijał się do nas ojciec próbując przekonać matkę do powrotu. Raz nawet usiłował uprowadzić mnie z przedszkola. Na szczęście panie zauważyły, że się go boje i nie chcę z nim iść i zadzwoniły po mamę.

Kiedy byłam w drugiej klasie podstawówki tata ciężko zachorował. Trafił do szpitala. A ja nie czułam niczego prócz niechęci i lęku. Mama do niego jeździła – bo tak wypada, bo nikogo nie ma, bo jest całkiem sam. Ja się bałam. Panicznie się bałam, że znowu wszystko wróci na stare tory. Tak bardzo tego nie chciałam. Chorował rok. Matka się nim opiekowała, pomagała, a ja przez ten cały rok trzęsłam się ze strachu. Babcia była mi jedyna pocieszycielką. To ona usypiała, czytała książki, uspokajała kiedy płakałam. Tata zmarł, a ja nie uroniłam ani jednej łzy. Nie było mi go szkoda. Czułam tylko żal do losu, że nie dał mi normalnego ojca. Takiego, jakiego miały moje koleżanki. Takiego, który przyprowadzi ze szkoły, pójdzie na spacer i ulepi bałwana. Mój tata okradł mnie z części dzieciństwa, z beztroski. Zabrał mi uśmiech i poczucie bezpieczeństwa. Nie dał z siebie nic. A, zostawił jednak coś! Zostawił długi.

Pieniędzy nie było. Babcia wysupłała resztki oszczędności na pokrycie długów ojca. Mama pracowała jeszcze więcej. Była jeszcze bardziej zmęczona i szara zagoniona, przygarbiona. Nie spotykała się z koleżankami na ploteczki, nie chodziła na spotkania towarzyskie, nie kupowała sobie strojnych sukienek czy nowych butów na każdy sezon. Ciułała. Chciała żebym miała coś na start, bo jak mawiała -wszystko można przejeść. Wakacje spędzałam na działce nad Liwcem u siostry babci. Pomagałam doić krowy, karmić kury i godzinami w ciszy i spokoju marzyłam. Marzyłam o tym, że jak dorosnę kupie mamie i babci piękny dom. Będziemy tam mieszkały wszystkie razem. Będzie beztrosko.

W szkole szło mi dobrze. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie ma nic za darmo. Mama powtarzała mi od zawsze, że jeśli chcę wylądować lepiej niż ona musze się pilnie uczyć. Uczyłam się więc dużo i miałam doskonałe oceny, ale byłam bardzo samotna. Nikt mnie nie lubił, nikt nie zapraszał do domu, a niektórzy wprost manifestowali swoją niechęć do mnie. Byłam trędowata, bo nosiłam brzydkie rzeczy, nie wyprawiałam urodzin. Koleżanki śmiały się też z mojej mamy, że jest jak kopciuch, że wiecznie rozczochrana i jakaś taka niedomyta. No i jeszcze ta babcia- wiedźma, czarownica. Obciach. Na zebrania przychodziła babcia. Normalnie nie do pomyślenia.

Płakałam, szlochałam, czułam się nieszczęśliwa, wyobcowana i niezrozumiana. Tak marzyłam o bratniej duszy, przyjaciółce, której mogłabym się zwierzyć ze swoich trosk, która stanęłaby po mojej stronie, była moja „parą” na wycieczce. W końcu przyzwyczaiłam się do tego jak jest. Byłam samotnicą pozorną. Samotnica nie z wyboru. Samotnicą z przypadku…

W liceum niewiele się zmieniło. Weszłam w role ofiary, kujona i malapety. Dziewczyny robiły sobie ze mnie zgrywy, a chłopaki drwili. Kiedy pisałam maturę – zmarła babcia. Mój świat zawalił się do końca. Zgasł ostatni promyk słońca! Nie mogłam sobie jednak pozwolić na rozpacz. Musiałam podtrzymywać mamę, która straciła sens życia. Zachorowała na depresję. Boksowałam się więc  z rzeczywistością w międzyczasie rozpoczynając studia na anglistyce. Nie miałam czasu na znajomości, bo po zajęciach leciałam dorobić parę groszy zajmując się dzieckiem sąsiadów lub sprzątając u polecanych osób. Mama powoli dochodziła do siebie, ale była to bardzo wyboista droga.

Na ostatnim roku studiów było już nieco lepiej. Udzielałam korepetycji, finansowo stanęłyśmy na nogach no i miałam jedną koleżankę i chłopaka, który latał za mną mimo, że nie byłam ani piękna, ani modna, ani oszałamiająca, jak niektóre inne dziewczyny. Po obronie magisterki wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy z moją mamą w ciasnym mieszkaniu na Mokotowie. Do ideału było daleko, ale ciężko pracowaliśmy żeby stworzyć szczęśliwy związek. Oszczędzaliśmy na mieszkanie, bo mój mąż tak jak i ja pochodził z biednej rodziny. On uczył angielskiego w szkole, ja dawałam korepetycje. W moim życiu wreszcie zapanował względny spokój. Wreszcie czułam się bezpieczna. Zaopiekowana. Wreszcie nie byłam wybrakowana. Byłam jak inni.

Sprzedaliśmy mieszkanie po babci i wzięliśmy na kredyt coś większego, tak żeby i mama miała swój kącik. Zaszłam w ciążę, urodziłam synka. Kiedy Maciuś miał pół roku mój mąż zginął w wypadku. Znowu zostałam sama z mamą. Towarzyszył nam jeszcze kredyt i mały Maciuś. I znowu nie było czasu na rozpacz. Musiałam wziąć się w garść, zacisnąć pięści i walczyć. Borykałyśmy się z naszym losem niosąc ciężar każdego dnia na własnych barkach. Synek rósł, mama coraz bardziej zapadała się w siebie, a ja? Ja byłam. Musiałam być. Dla nich. I tak leciał dzień za dniem. Praca, obowiązki domowe, spłata kredytu, opieka nad mamą i synkiem, który rósł i cieszył serce. Znowu poczułam, że wychodzimy na prosta…

Kiedy nagle mama zmarła Maciuś miał osiem lat. Zostaliśmy sami. We dwoje. Wtedy właśnie rozpadłam się na kawałki. Kompletnie. Totalnie. Poczułam, że całe moje życie to jakaś jedna wielka porażka, że wszystko czego się dotknę ulega unicestwieniu.  Po marzeniach zostały tylko wspomnienia. Nie osiągnęłam niczego. Mój synek wyrasta na chłopca, który musi patrzeć na słabą matkę połykającą łzy. Kobietę miotającą się i nieumiejącą cieszyć życiem. Na przegraną. Domu nie mam. Marzeń i złudzeń też  już nie. Zostałam sama jak palec z wielką odpowiedzialnością o imieniu Maciej. Nie tak miało być. Nie tak! Może ja naprawdę jestem nieudana? A może przykleił się do mnie pech? Czy los się do mnie jeszcze uśmiechnie? Szczerze wątpię! A może jednak…

TERE, FERE, BUM! I kropka!

 

Photo by Daniel Clay on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.