Związek z dojrzałym mężczyzną gwarantuje spokój, stabilizację finansową, szacunek i bezpieczeństwo. Najlepiej żeby był starszy o dziesięć, piętnaście lat. Tak od zawsze powtarzała mi mama, która została porzucona przez mojego ojca, swojego równolatka, zaraz po tym jak przyszłam na świat…

Pewnie właśnie dlatego nigdy nie interesowali mnie koledzy z klasy, rówieśnicy. A nawet jak kiedyś jeden mi się spodobał szybko wybiłam go sobie z głowy. Mama zadbała żebym nie popełniła jej błędu i nie związała się z małolatem, któremu pstro w głowie.

Podobałam się chłopakom, bo byłam tajemnicza, niedostępna. Byłam wyzwaniem. Do tego podobno miałam „to coś”. Umiałam zwrócić na siebie uwagę i sprawić, że czuli się wyjątkowo.

Mamusia pilnowała mnie jak oka w głowie. Przestrzegała przed niechcianą ciążą, kontrolowała na każdym kroku, krytykowała i stale mówiła jak żyć i co to jest szczęście przy okazji przekonując mnie, że jedynym jego wyznacznikiem jest ślub z posażnym facetem. Najlepiej rozwodnikiem lub wdowcem, takim co już wie na czym polega życie.

Na pierwszym roku studiów, ku rozpaczy mamy, zamieszkałam w akademiku. Śmiałam ją zostawić. Na pożarcie lwom. Zawsze dramatyzowała. Myślała, że całe życie będę jej zastępowała ojca, że całe życie będzie mogła mnie obarczać winą za to, że ją porzucił, że bezustannie będzie mnie prowadzała na krótkiej smyczy. Nie sądziła, że dostanę się na te studia. Myślała, że spotkam kogoś w tej naszej małej mieścinie (nawet chyba miała kogoś dla mnie na oku!), urodzę mu dziecko, zbudujemy dom, że będę zawsze obok. A tu proszę…

Bardzo spodobała mi się wolność, ale nigdy jej nie nadużywałam. Widziałam, że jeśli nie pozdaję wszystkich egzaminów będę zmuszona wrócić do domu, a tego nie chciałam najbardziej na świecie. Miałam dość tej mieściny, plotek, wścibstwa i mamy, która nie dawała mi żyć.  Uczyłam się świetnie, imprezowałam sporo, opędzałam się od chłopaków szukając mężczyzny. Nie jakoś intensywnie szukając, ale rozglądając się.

Na trzecim roku poznałam kogoś, kto roztopił lód w moim sercu. Zobaczyłam go na dyskotece. Świetnie tańczył. Brylował na parkiecie. W przerwach pił piwo i palił papierosy. Był jakiś taki inny. Intrygujący. Niebanalny. Niezbyt przystojny, ale bardzo w moim typie. Czyli jednak był jakiś „mój typ”…

Byliśmy parą przez dwa lata. Utrzymywałam to w wielkiej tajemnicy przed mamą. Konspiracja pełną gęba. Nie chciałam gadania, robienia mi awantur i urządzania scen. Kiedy wracałam na święta do domu unikałam TEGO tematu jak ognia.

Konstanty był świetnym gościem, ale… moim rówieśnikiem. Podświadomie bałam się, że skończę jak mama. Choć zakochana, nie angażowałam się w ten związek na sto procent. Zostawiłam sobie margines swobody. Były wspólne spacery, wypady do kina, splecione dłonie, pocałunki, pieszczoty. Było wszystko tak jak zwykle, jak u innych. Klasyka gatunku. Było tez jedno „ale”. Ja stale traktowałam ten związek mało poważnie. Miał być tylko na chwile, przejściowy…

Mój chłopak nie rozumiał, że nie chcę go poznać z mamą, nie mieściło mu się w głowie, że można się ukrywać z miłością przed rodzicami. Nie rozumiał także kiedy nie przyjęłam pierścionka zaręczynowego wykręcając się młodym wiekiem. Po tym afroncie nasz związek zaczął się ostro sypać.

Na ostatnim roku studiów wpadł mi w oko nowy wykładowca. Starszy z dziesięć lat, elegancki, szarmancki. Podobał się wszystkim dziewczynom. Nosił wprawdzie obrączkę, ale co tam. Nie przeszkadzało mi to wcale, a wcale. Postanowiłam go zdobyć. Uwieść. Rozkochać w sobie.

Tak jak przypuszczałam nie było to wcale takie trudne. Wykazałam się duża wiedzą z przedmiotu, który wykładał, chodziłam na dodatkowe konsultacje i wodziłam go na pokuszenie. Nie pośpiesznie, nie nachalnie za to systematycznie, z głową i z PEŁNĄ premedytacją. W końcu zorganizował wypad na piwo dla pasjonatów jego ulubionej dziedziny. Poszliśmy w kilka osób. Było świetnie. Właściwie cały wieczór i pół nocy rozmawialiśmy tylko ze sobą. Zostaliśmy we dwoje. Odprowadził mnie pod akademik a na koniec pocałowaliśmy się. Zakręciło mi się w głowie ze szczęścia.

Następnego dnia zerwałam z Konstantym. Był zdruzgotany, ale chyba się spodziewał. Janusz wynajął kawalerkę na starówce tam się spotykaliśmy. Kiedy dzwoniła żona nie odbierał telefonu. Powiedział mi, że ma z nią dziecko. Dziecko miało kilkanaście lat. Mogłabym być jego starszą siostrą. Planowałam być macoszką.

Dawkowałam mu te spotkania, wymykałam się, spóźniałam. Robiłam wszystko żeby był zazdrosny. Na zajęciach siadałam obok Konstantego, który patrzył na mnie maślanym wzrokiem. Po kilku miesiącach strategia przyniosła spodziewany efekt. Janusz złożył papiery rozwodowe i zapytał czy kiedy skończę studia zamieszkam z nim. Powiedziałam, że nie wiem, bo nie chcę żyć na kocią łapę, że nie interesuje mnie rola młodej kochanki. Mam swoje ambicje, plany i pomysły na życie.

W międzyczasie Konstanty dowiedział się, że zostawiłam go dla Janusza. Widział nas podobno w jakiejś knajpie. Jak się całowaliśmy. Powiedział mi, że nie przypuszczał, że jestem taka bezwzględna, że jestem koniunkturalistką, że chcę się dobrze ustawić już na starcie. To była przykra rozmowa. Bardzo przykra. On płakał, ja nie. Nawet mi nie było wstyd. Pomyślałam, że jest zazdrosny i robi wszystko żeby sprawić mi przykrość.

Skończyłam studia. Obroniłam się i dzięki koneksjom Janusza dostałam niezłą pracę, wynajęłam kawalerkę, a kiedy on poprosił mnie o rękę powiedziałam -Tak i przedstawiłam go ZACHWYCONEJ mamie. Pominęłam informację o rozwodzie, żonie i synu. Co jej do tego w końcu!

Wzięliśmy ślub cywilny, poznałam jego syna, którego polubiłam i żonę, która miała klasę. Mimo całej tej sytuacji zachowywała się w stosunku do mnie uprzejmie i kulturalnie. Nawet przez chwile nie dała mi odczuć co naprawdę o mnie myśli. To był pierwszy moment w którym poczułam się odrobine nie w porządku. Daleko mi jednak było do wyrzutów sumienia.

Janusz był fajnym facetem. Okazało się, że dzieli nas różnica szesnastu lat. Nie przeszkadzało to nam jednak wcale. Był szacunek, był żar, był spokój i bezpieczeństwo. Kasa się co miesiąc zgadzała, żyło się wygodnie i rozkosznie bezproblemowo. Miałam swój samochód, komfortowe mieszkanie w dobrej lokalizacji, fajne ciuchy, dobre perfumy i świetne wakacje. Czułam, że mam męża, który mnie kocha, którego zachwycam i który stanie na głowie żebym była szczęśliwa.

Któregoś dnia spotkałam w galerii handlowej Konstantego z żoną i dzieckiem. Był szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Uśmiechnięty, wyluzowany, zakochany. Nie poznałam go prawie. Przywitaliśmy się, on poznał mnie ze swoją żoną. Zamieniliśmy kilka słów, a kiedy żona na chwile odeszła, by zająć się biegającym obok dzieckiem, mój były chłopak zapytał co u mnie i przeprosił za tamte słowa. Wyznał, że było mu po prostu cholernie przykro, bo bardzo mu zależało, ale w sumie… dobrze się stało. Trafił na kogoś, kto myśli i czuje jak on. Kto chce szaleć, bawi się życiem, śmieje. Kiedy pożegnaliśmy się popatrzyłam jak biegnie do żony. Potem ich jeszcze chwilę obserwowałam. Patrzyłam jacy są szczęśliwi i poczułam ukłucie serca. Czy ja też jestem szczęśliwa? Owszem mam to, czego chciałam. Bogatego, starszego męża. Poukładane w kosteczkę życie, sterylne warunki i NUDĘ. Zero zaskoczenia. Przewidywalność.  Na dodatek, żeby to zdobyć, zniszczyłam życie dwóm osobom. Fajnym osobom. Kobiecie, która niczym nie zasłużyła sobie na taki los i chłopcu, który przez mnie musiał przeżyć rozwód rodziców.

Czy można budować swoje szczęście na nieszczęściu innych? Dlaczego pomyślałam o tym dopiero teraz? To co zrobiłam było wyrachowane i ohydne, obrzydliwe. Zastanawiam się kiedy przyjdzie mi zapłacić za to wszystko. Los bywa okrutny…

Kosztowny romans wszechczasów!

 

Photo by Viktor Nikolaienko on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.