Smutek nie jest ani modny, ani kobiecy, ani nawet profesjonalny czy popularny. Obrósł złą sławą i jest znienawidzony. Smutek jest tym, co najczęściej chowa się głęboko w sobie, nie okazuje się go i nie ujawnia. Upycha pod maską zadowolenia, rozpędzenia i radosnej nonszalancji. Smutek jest bardzo wstydliwy. Szkoda – jest przecież nieodłączną częścią życia.

„Trzeba przeżyć wszystko, co jest nam dane. Całą radość i cały smutek. Nie wolno nam się od tego uchylić. Nie przeżyty smutek, przed którym uciekliśmy, i tak kiedyś nas dopadnie.” Hanna Krall

Żeby nie było -nie lubię go!

Też za nim nie przepadam. Odwiedza mnie nieproszony i wygodnie rozsiada się na kanapie- mając za nic moje wymowne spojrzenia. Jest impertynencki i zadufany w sobie. Kiedyś się z nim siłowałam. Walczyłam. Napierałam na niego, a on tylko szyderczo śmiał mi się w twarz. Teraz próbuję działać systemowo.

Zaczęłam od przyznania przed sama sobą, że oto i odwiedził mnie smutek – nie stres, przemęczenie czy osłabienie tylko SMUTEK, we własnej osobie. Dla mnie to przyznanie się przed sama sobą było krokiem milowym.

Warto go nazwać!

Kiedy nazwałam go po imieniu zaczęłam zastanawiać się skąd się wziął i dlaczego właściwie otworzyłam mu drzwi. Ponieważ wpuściłam go sama przestałam winą za niego obarczać innych. Zaczęłam szukać przyczyny w sobie. Najpierw robiłam to histerycznie i nerwowo. Chciałam znać odpowiedź na zadane sobie pytanie -NATYCHMIAST. Wtedy do smutku dołączała jeszcze wściekłość. Przyznaję, duecik przedni. Z tą dwójką w pakiecie- można sobie nieźle skomplikować życie. Po bezowocnej walce (trochę trwała!), wycieńczona zaprosiłam SPOKÓJ. I wtedy dopiero zrozumiałam…

Zrozumiałam siebie kiedy wyłączyłam komputer, przyciszyłam telefon i trochę odsunęłam się od świata w głąb siebie. Szłam na spacer (a jakże z psem!), wchodziłam pod prysznic i sterczałam tam kwadrans rozmyślając, przegadywałam sprawę z bliską koleżanka, która potrafiła mnie ustawić do pionu, albo po prostu wysłuchać bez doradzania, jadłam pół litra lodów miętowych, delektowałam się chwilą bezruchu, czy zakładałam adidasy i szłam pobiegać.

Rozpoznałam go…

Zaczęłam przeżywać (a nie wywalać) mój smutek, nadawać mu imię i rozpoznawać. Jeden miał na imię rozczarowanie, inny niezadowolenia z wyboru, a jeszcze kolejny  brak sensu i potrzeba zmian. I kiedy już to wiedziałam zaczęłam powoli wprowadzać w sobie zmiany.

Zdjęłam maskę!

Wtedy też przestałam udawać, że stale jestem zadowolona, że szczęście to moje drugie imię. Pozwoliłam sobie – być sobą. Bywam więc skwaszona, zapłakana, bulgocząca i sycząca. Czasem nawet mało przyjazna i odsunięta. Wolę tak, bo nie musze wreszcie nikogo udawać.

Smutek nadal mnie odwiedza!

Oczywiście, smutek nadal bywa moim gościem. Zwykle nieoczekiwanym. Dopada mnie i tarmosi. Chwilę z nim posiedzę, powiem mu, żeby się nie martwił, że go akceptuję, mimo iż nie jest najbliższym mi stworzeniem i…wtedy przychodzi spokój. Zapraszam go serdecznie.

Ten smutas to nieodłączna część życia

W życiu zdarzają się burze, ulewy i gradobicia. Trudne do przewidzenia. Najczęściej nie można się do nich przygotować. Parasola, płaszcza przeciwdeszczowego i kaloszy brak. Mokniemy do suchej nitki. I co z tego? Zawsze przecież można się wysuszyć! Smutek nie jest trendy, ale czy w imię mody lepiej udawać, że nie istnieje?

 

Póki śmierć nas nie rozłączy…

 

Precz z lukrowaniem rzeczywistości!

 

Photo by Milada Vigerova on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.