W części pierwszej w monotonne życie pracowitej farmaceutki wkrada się niespodziewane zamieszanie płci męskiej. Co dzieje się dalej?…
Nieprzespana noc i poranne przebieranki całkowicie wytrąciły mnie z równowagi. Z wściekłością przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Hm, odbicie… dobre słowo w tej sytuacji… To malowanie, czesanie, ubieranie, dopasowywanie, oglądanie się z lewa i prawa zjadło mi sporo porannego czasu. Kiedy wychodziłam do pracy dobrze wiedziałam, że zdążenie na autobus, którym zawsze jeżdżę to marzenie ściętej głowy. Żeby nie tracić czasu i nie spóźnić się ponownie wybrałam podróż kombinowaną- piechota- tramwaj-metro-piechota. Wrzuciłam piąty bieg i jakimś cudnym zrządzeniem losu znalazłam się w pracy punktualnie o ósmej.
Wyglądałam jak kupka nieszczęścia – spocona, purpurowa (tak mają wszyscy Ci, którzy mają naczynka krwionośne osadzone płytko pod skórą), rozczochrana niemiłosiernie (w przypływie szału ulepiłam na głowie koka, który teraz zwisał bezładnie po lewej stronie mojej głowy). Szef przyglądał mi się podejrzliwie. Przyzwyczaiłam go do tego, że zjawiam się w pracy kompletnie wyprasowana, gładko zaczesana i poukładana wewnętrznie.
Choć miałam pełną świadomość, że zaleciłam wczorajszemu niedołędze kiszenie się w pościeli, bardzo chciałam wierzyć, że nastąpiło drobne pogorszenie samopoczucia i ów gość apteczny (i w niezrozumiały sposób również apetyczny) -rychło przypłynie po kolejne cudowne tableteczki, spray’e i syropiki. A ja mu wyszukam nie tylko, niezbędne w jego przypadku, preparaty ale także miksturę miłosną spakowaną w kryształowy flakon.
Praca Farmaceuty nie ma nic wspólnego z nudą…
Tymczasem w aptece pojawiali się kolejni klienci. Przyszła hrabina Mosiężna po leki na artretyzm opowiadając mi szeptem o swoich kłopotach gastrycznych. Dwa razy przybył były mistrz olimpijski, mieszkaniec pobliskiego domu, po suplementy diety poprawiające odporność i jeszcze jakieś plastry na odciski. Dowiedziałam się przy okazji, dlaczego zmienił samochód i… żonę (tak wyszło, zwykł mawiać). Dotoczył się okoliczny alkoholik po kropelki szołondkoffe, a zaraz za nim wbiegła jego teściowa wyklinając go od najgorszych. Z przykrością wyprosiłam ten barwny duecik i wolniejszej chwili zabrałam się za mieszanie kremu dla pryszczatego nastolatka, co i rusz wyglądając z zaplecza- tęsknym wzrokiem poszukując wczorajszego klienta.
I kiedy tak setny raz wychyliłam się zza rogu, na podłodze przy oknie dostrzegłam coś pękatego. Leżący sobie niepozornie mały, czarny, męski portfel. Westchnęłam głośno (nie takich atrakcji w końcu czekałam!) i popełzłam w stronę samotnie koczującej, w rogu apteki, zguby.
Portfel był jednoznacznie męski. Wypełniony po brzegi kartami, dokumentami, wizytówkami i… pieniędzmi. Na moje oko była tam moja miesięczna pensja. A może i lepiej. Już, już miałam oddać go właścicielowi apteki, kiedy kątem oka spostrzegłam niewyraźne zdjęcie w dokumentach. Fotografia przedstawiała Arnolda Więzadło (nie wiem czy powinna podawać te dane w czasach RODO!). Arnold Więzadło… był tym kimś dla kogo wczoraj straciłam głowę. Niewiarygodnie zakatarzonym, niskim, niepozornym facetem z czerwonymi oczkami i purpurowym noskiem (prawie jak świąteczny renifer!).
Gdyby nie żądza pokątnego i chwilowego przywłaszczenia znaleziska pewnie fiknęłabym jakiegoś fiflaka, zrobiła gwiazdę albo chociaż głośno ryknęła z nieopisanego szczęścia. Wiedziałam jednak, że tak nieszablonowe zachowanie, na bank, skieruje na mnie zainteresowanie Pana Kazia -mojego szefa. Milczałam więc jak grób. Aż do zakończenia dyżuru milczałam, uśmiechając się szeroko pod nosem i obmyślając chytry plan…