Zostawił mnie dla żony znajomego. Naszej rówieśnicy. Zadbanej, wyfiokowanej i zawsze zabawnej. Ja byłam zbyt przykurzona, zbyt nudna, nazbyt przewidywalna. Zero szaleństwa. Tylko praca, dom i książki. Minęło mu. Przeszło. Przed rozstaniem usłyszałam tylko, że przecież nie da się kogoś kochać na zawołanie. Do miłości nie można się zmusić…
On nigdy nie lubił się do niczego zmuszać. Podporządkował sobie mój świat. To prawda, sama mu na to pozwoliłam sądząc, że tak właśnie powinno być. On się uczył, rozwijał, kończył kolejne studia i zdawał egzaminy. Piął się po drabinie sukcesu. Brylował w środowisku prawniczym. Fantastycznie dopasowany garnitur, perfumy z najwyższej półki, śnieżnobiałe, starannie wyprasowane przeze mnie koszule, jedwabne krawaty i buty robione na wymiar. Wyglądał jak milion dolców. Zadbany, przystojny i interesujący. Męski, władczy, mądry. Na dodatek miał poczucie humoru i bajer we krwi.
On był gwiazdą wieczoru
Ja. Poznaliśmy się na studiach. prawniczych. Byłam prymuską. Pierwsza na roku, nadzieja siatkarska. Baba z jajami, z ikrą, jak o mnie zawsze mówił. Bardzo mu imponowałam. Miałam swoje zdanie, swoje życie, swoich znajomych i sport, który był moją pasją. Gdzieś tam z boku był ON. Gość z małej, podwarszawskiej miejscowości, który w moim odczuciu bardzo starał się przekonać wszystkich, że tak świetnie sobie radzi. Trochę za bardzo wyszczekany, trochę za bardzo skupiony na sobie, pedancik. W końcu coś mi się w nim spodobało. Chyba był to upór w zdobywaniu mnie. Poddałam mu się. Z czasem, jak się miało okazać – całkowicie. Bez reszty.
Wzięliśmy ślub, urodziłam syna. Zrezygnowałam z pracy. Na jakiś czas, tak to sobie wtedy tłumaczyłam. Pomagali rodzice, a on awansował, kształcił się, awansował, kształcił się. Zmieniliśmy samochód na luksusowy, mieszkanie na dom. Ja prałam, rozwieszałam, prasowałam, układałam w szafach, robiłam zakupy, gotowałam, rozładowywałam zmywarkę ścierałam kurze, myłam podłogi, woziłam syna do szkoły, pieliłam, grabiłam i odśnieżałam. Robiłam WSZYSTKO, bo przecież NIE PRACOWAŁAM, NIE ZARABIAŁAM, Musiałam w końcu się do czegoś przydać.
Proza życia zabiła nasze uczucie
Z czasem prawie przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Jemu gwar przeszkadzał. Kiedy był w domu zamykał się w swoim pokoju, bo potrzebował ciszy, odpoczynku, czasu dla siebie. Przecież utrzymywał na wysokim poziomie cały ten dom. NAS. Nawet dobrze nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy mu przeszkadzać.
Na biznesowe kolacje chodził sam. Kiedy wybieraliśmy się do znajomych stale krytykował mój wygląd – że nie taka sukienka, że mogłabym trochę o siebie zadbać, że fryzjer się kłania, że szpilki są bardziej kobiece niż balerinki. Stale słyszałam jakieś kąśliwe uwagi i przytyki. Kłóciliśmy się coraz częściej. Na jednej z imprez zaczął publicznie adorować żonę naszego znajomego. Popłakałam się w toalecie. W drodze powrotnej powiedziałam mu co myślę i jak mi z tym źle. Nie przejął się nadmiernie. Stwierdził, że zamiast ciosać mu kołki na głowie powinnam wyciągać wnioski. Może czas najwyższy o siebie zadbać? Wreszcie. Zadbać o wygląd i intelekt.
Bardzo dotknęła mnie ta sytuacja. Poczułam się słabo. Jak piąte koło u wozu. Nie, nie chciałam być malowaną lalą. Nie miałam zamiaru spełniać jego oczekiwań, wymogów. Chciałam być sobą, bo dobrze się czułam w wygodnych ubraniach i na płaskim. Oznajmiłam mu, że nie będę dla niego przeprowadzać metamorfozy, że mógłby zacząć od siebie. Ja też mam swoje potrzeby. Może spróbowałby bardziej zaangażować się w życie rodzinne, a ja wróciłabym do pracy. Ku mojemu zaskoczeniu- chętnie przystał na tę propozycję.
Znowu chciałam być sobą sprzed lat
Miałam małe doświadczenie. Prawie żadne. Zatrudniła mnie znajoma ze studiów w swojej małej kancelarii. Dobrze mi szło. Zaczynałam czuć, że wychodzę na prostą. Mało tego, dom był ogarnięty, bo mąż postanowił zatrudnić opiekunkę, która jednocześnie ogarniała dom. Zarabiała niewiele mniej niż ja, ale za to ja mogłam pracować i o niczym nie myśleć.
Koniec bywa nowym początkiem
Kiedy stanęłam na nogi mąż zaprosił mnie na kolację. Myślałam, że będziemy świętować mój sukces. To, że wreszcie się odnalazłam, że wskoczyłam na głęboka wodę i nie utonęłam. Jakież było moje zdziwienie kiedy powiedział mi, że chce rozwodu. Że już wreszcie może być o mnie spokojny, więc odchodzi. Bo długo się zmuszał, długo ze sobą walczył, ale do miłości nie można się przecież zmusić, nie da się kogoś kochać na zawołanie. Oniemiałam. Znieruchomiałam. Dodał jeszcze, że odchodzi do innej kobiety, do żony znajomego. On też miała już dość tkwienia w związku bez przyszłości. Koniec. Kropka.
Zostawił mi dom, mój mały samochodzik i ustalił wysokość alimentów. Były całkiem niezłe, więc nie protestowałam. Obiecał też, że przez rok będzie zatrudniał i opłacał opiekunkę, a potem zobaczymy. Miał gest. Jak zwykle. Myślę, że czuł się dzięki temu całkowicie w porządku no i w środowisku, mógł się pochwalić. Ustawił żonę i odszedł. Był odpowiedzialny i troskliwy. Miał dobrą reputację. Nadal. Mimo rozwodu. Umówiliśmy się jeszcze, że opiekuje się synem w co drugi weekend i przez pół wakacji plus dwa dni w tygodniu. Sąd przyklepał nasz podział i dość szybko dostaliśmy rozwód za porozumieniem stron.
Było mi ciężko. Bardzo. Moja duma klęknęła i nie wstawała. Czułam się gorsza, brzydsza, mniej kobieca, kiepska. Samopoczucia nie poprawiały mi sukcesy zawodowe. Byłam pewna, że moje życie się skończyło. Nie wierzyłam już w miłość. Byłam przekonana, że już nigdy, nic i z nikim. I wtedy niespodziewanie pojawił się ON.
Zakochałam się bez pamięci w młodszym mężczyźnie
Był dekadę młodszy. Zabawny. Poznałam go na weselu znajomych. Tak jak ja przyszedł sam. Tańczyliśmy. Rozmawialiśmy. Czułam, że wpadłam mu w oko mimo, że nie miałam na sobie szpilek, mocnego makijażu, ani ultrakobiecej sukni. Byłam sobą. W balerinach. Z uśmiechem. Za szerokim. Wąskimi ustami i nieco odstającymi uszami.
Po weselu zadzwonił. Umówiliśmy się. Miałam mnóstwo wątpliwości. Po co mi to? Taki chłopiec i ja – stara baba. Niesmaczne, żałosne… Kryzys wieku! Tak sobie myślałam. W końcu jednak wytuszowałam rzęsy, założyłam dopasowaną sukienkę i maznęłam lakierem paznokcie. No musiałam sobie trochę odjąć lat, prawda?! Poszłam pełna obaw i zła na siebie, że w ogóle się zgodziłam. -Stara, a głupia, myślałam.
Wyjść na przeciw miłości
Spotkanie było fantastyczne. Nie pamiętam kiedy tyle się śmiałam. Czułam jakbym gdzieś zgubiła całe przygnębienie, jakby świat stał się lepszy. On patrzył na mnie zachwycony, z uwagą słuchał co mam do powiedzenia, żartował, adorował mnie i traktował jak kogoś wyjątkowego. To był jeden z piękniejszych dni mojego życia.
Byłam pewna, że to nie jest coś, do końca życia. Że to tylko na jakiś czas. Postanowiłam wykorzystać te piękne chwile na maksa, cieszyć się nimi upojnie, radować na zapas. Wreszcie byłam szczęśliwa, wyluzowana. Wszyscy mówili mi, że promienieję, zachwycam. Zaczęłam nawet dbać o siebie – z potrzeby serca, bo on niczego ode mnie nie żądał, ani nie wymagał. Podobałam mu się taka, jaka byłam i dawał mi to mocno odczuć. Pewnie dlatego tak mi zależało, żeby zachwycać go jeszcze bardziej. Poza tym znalazłam przyjemność w pielęgnowaniu siebie, kupowaniu fajnych ciuchów. Zaczęłam myśleć o sobie. O swoich przyjemnościach. dzięki niemu. Pierwszy raz od lat. Nawet mój mąż zaczął prawic mi komplementy. Zaczął mnie uwodzić? To był naprawdę śmieszne, a może tylko upiornie żenujące?!
Nasz romans trwał rok. To był najcudowniejszy czas w moim życiu. Wycisnęłam go jak cytrynę. W okamgnieniu ubyło mi lat. Odmłodniałam. Szlajaliśmy się po knajpkach, piliśmy szampana, oglądaliśmy wspólnie filmy. Wszystko było przyjemnością. Smakowaniem życia. Przy nim nawet najprostsze rzeczy niosły ze sobą radość, szczęście, uśmiech. Nasz był co drugi weekend i dwa dni w tygodniu. Czekaliśmy na te chwile z utęsknieniem, a potem było jak w tanim romansidle. Tańczyliśmy nocą w ogrodzie przy świetle świec, gotowaliśmy razem, robiliśmy zakupy, celebrowaliśmy każdą wspólną chwile. Tuliliśmy się, gładziliśmy po włosach, z czułością patrzyliśmy sobie w oczy. Aż nastał TEN dzień.
Miłość żyje w sercach
Mój ukochany zaproponował mi żebyśmy poznali swoich rodziców i zamieszkali razem. Nie chciałam. Nie wierzyłam, że związek z młodszym mężczyzną może przetrwać próbę czasu. A może nie potrzebowałam już prozy? Nie chciałam powtórki z rozrywki, rozczarowania, bólu porażki. Powiedziałam mu to. Powiedziałam, że to koniec. Nie mógł zrozumieć. Długo rozmawialiśmy. Zapytałam czego pragnie od życia. Pragnął dziecka, rodziny, normalności, codzienności. Powiedziałam, że nie dam mu, z całą pewnością, tego czego oczekuje. Byłam już za stara na powtórne macierzyństwo. Nie wyobrażam sobie zaczynać tego wszystkiego od nowa. Nie chciałam z nikim się wiązać na stałe. Potrzebowałam swojej ciszy, czasu, spokoju. Odpuścił. Powiedział mi tylko, że nigdy nie spotkał takiej kobiety jak ja. Że jestem wyjątkowa, prawdziwa i jedyna w swoim rodzaju. Że nie wyobraża sobie swojego życia beze mnie, ale zaakceptuje mój wybór. Odszedł.
Z tego co dowiedziałam się od wspólnych znajomych – wyjechał z Polski. Zamieszkał w Australii. Tam poznał kobietę i założył rodzinę. Czasem przychodzi do mnie we śnie. Przytula. Budzę się szczęśliwa. Czasem płaczę. Był kimś, kto pozwolił mi uwierzyć w siebie. Kimś kogo będę kochała do końca swoich dni. Niezależnie od wszystkiego. Jestem wdzięczna losowi, że postawił go na mojej drodze.