Byli parą przez dwa lata. To były dwadzieścia cztery najcudowniejsze miesiące jej życia. Sto cztery tygodnie pełne uniesień, marzeń. Siedemset trzydzieści najpiękniejszych dni. Ponad siedemnaście tysięcy godzin wypełnionych myślami o NIM. Aż nagle zupełnie niespodziewanie i nieoczekiwanie przyszedł TEN DZIEŃ…
Początek końca. Zupełnie nic go nie zapowiadało. Nikt się go nie spodziewał. Ten dzień był jak każdy inny. Zaczął się wspólnym śniadaniem, a potem każde z nas pojechało do swoich prac. Ja, jak zwykle, spóźniłam się dwa kwadranse więc nikt nawet tego nie zarejestrował. Usiadłam do swojego biurka i zaczęłam klepać jakieś cyferki, robić bilanse i takie tam. On, był, jak zwykle, chwile przed czasem, bo do pracy miał z domu pięć minut. Przygotował sobie kawę, odpalił komputer i zatopił się w świecie informatyki rozwiązując zawiłe problemy swojej międzynarodowej korporacji.
Rozmawialiśmy w ciągu dnia kilkukrotnie, mówił, że ma dla mnie newsa, ale o tym osobiście. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Przypuszczałam, że może dostał jakąś podwyżkę, bo sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Robiłam swoje. Wklepywałam, obliczałam, robiłam korekty i odtrąbiłam dwa nudne zebrania na których prawie usnęłam. W międzyczasie zastanawiałam się jaką bieliznę założę do spania żeby zrobić na nim wrażenie. Myślałam też czy nie kupić sobie jakiś nowych, cudnych perfum, które go urzekną.
Wieczorem, w domu wybuchła bomba. Okazało się, że Kuba dostał propozycje przeniesienia się do pracy w centrali swojej firmy w Bonn i… propozycję przyjął z uśmiechem na ustach i bez żadnych wątpliwości. No to tylko na rok, może dwa, tłumaczył. Będziemy się widywali raz w miesiącu -będzie stać nas na bilety lotnicze, a do tego odłoży się trochę grosza, więc po jego powrocie zbudujemy wymarzony dom na naszej działce w Rybienku Leśnym. Zamarłam, bo nie byłam pewna czy dobrze słyszę. Przyjął propozycje pracy w Niemczech bez konsultacji ze mną, uznając że się uciesze, bo to świetna perspektywa … dla NAS! Uznał, że spotkania raz na miesiąc wystarczą. Zapytał jeszcze tylko, z szelmowskim uśmiechem, czy dam radę dotrzymać mu wierności…
Popłakałam się, zrobiłam awanturę, pokrzyczałam, pogroziłam, że nie dam rady- na nic się to nie zdało. Po miesiącu Kuby już nie było. Pojechałam tam do niego raz. Bo to jednak odległość. Było jak zwykle – koronki, muśliny, truskawki z bitą śmietaną, szampan, kąpiel z bąbelkami, namiętnie, upalnie, romantycznie i upojnie. Zawsze działaliśmy na siebie jak nie wiem co. Ale czy to nie za mało? Wróciłam do Stolicy i kilka dni później, na jednej z imprez poznałam chłopaka z którym fajnie się rozmawiało. Polubiliśmy się. Nadawaliśmy na tych samych falach. To był kolega. Nikt więcej. Jednak rozmowy z nim dawały mi do myślenia. Zobaczyłam, że nie każdy mężczyzna jest taki sam. Nie każdy podejmuje decyzje w imieniu swojej narzeczonej. Są też tacy mężczyźni, którzy traktują kobiety jak równoprawne partnerki. Zaczęłam zastanawiać się czy pasuje mi układ który, ni z gruszki ni z pietruszki, zaproponował Kuba. Nie, nie pasował mi. Bardzo był mi nie na rękę. Miałam dwadzieścia dziewięć lat i chciałam czegoś innego. Chciałam rodziny. Chciałam partnera. Chciałam czułości, bliskości, intymności, a nie tylko wysokiej temperatury w sypialni i bezustannych tańców godowych – raz w miesiącu.
Napisałam do Kuby długiego mejla. Wyjaśniłam mu, że nie chce tak żyć. Płakałam, pisząc, płakałam naciskając klawisz-wyślij. Płakałam dalej rozmawiając przez telefon z załamanym Kubą i tłumacząc mu swój punkt widzenia. Dwa dni później przyjechał. Znowu był żar, obietnice, świece, pocałunki. Kuba nie chciał jednak wracać na stałe do Warszawy, więc łkając zamknęłam za nim drzwi. Zamknęłam też serce, albo tak mi się przynajmniej wydawało! Sprzedałam nasza wspólną działkę i przelałam mu połowę pieniędzy. Zmieniłam numer telefonu i zablokowałam go w mediach społecznościowych. Koniec i kropka. Serce krwawiło, ale trzeba było żyć dalej. Tyle.
Po kolejnych dwóch latach, całkiem przez przypadek zobaczyłam na profilu wspólnego znajomego JEGO zdjęcie z jakąś uśmiechniętą czarnulką. Kolega gratulował mu zaręczyn i pisał, że na ślub przyjedzie z ogromną przyjemnością, komplementując przy okazji przyszła pannę młodą. Zagotowałam się. Poczułam, że to rozstanie było pomyłką. Z nikim innym nie było mi tak dobrze jak z Kubą. Stale porównywałam wszystkich mężczyzn do niego i żaden nie dorastał mu do pięt. Postanowiłam działać. Nagle dotarło do mnie, że za chwilę wydarzy się coś nieodwracalnego. Że jeśli teraz czegoś nie zrobię, do końca życia będę tego żałowała. Zadzwoniłam do wspólnej znajomej i niby od niechcenia wydobyłam z niej wszystkie szczegóły. Wychodziło na to, że w najbliższy piątek Jakub organizuje wieczór kawalerski w warszawskim klubie przy ulicy Mazowieckiej. Hura, jest w Stolicy! Plan działania ułożyłam w sekundę.
Kosmetyczka, manicure, pedicure, depilacja, fryzjer, wystrzałowa kiecka, samoopalacz, makijażystka, zmysłowa bielizna i oszałamiający zapach. Byłam gotowa na piątek. Byłam gotowa najbardziej jak się dało. Gotowa i pewna swego. Pewna, że cofnę czas, przywrócę miłość. Poprosiłam kolegę żeby poszedł ze mną do klubu i wtajemniczyłam go trochę w swój niecny plan. Podniecenie mieszało się ze strachem. Nie wiedziałam do końca czego mogę się spodziewać.
W tym ważnym dniu wyglądałam jak milion dolarów. I tak się też czułam. Mężczyźni wodzili za mną wzrokiem, a kolega trochę nadmiernie wczuł się w rolę mojego chłopaka. Trudno, stwierdziłam, przymykając oko na jego rękę co i rusz błądzącą po moich plecach. W klubie panował półmrok, ale zauważyłam GO od razu. Trudno było go nie zauważyć. Miał prawie dwa metry i tubalny głos. Celowo przeszłam obok śmiejąc się i uwodząc mojego quazi chłopaka. Musiał też mnie zauważyć, bo przy jego stoliku nagle zapanowała cisza. Poszliśmy dalej i usiedliśmy przy barze. Poprosiłam uprzejmie kolegę żeby na kilka minut wyszedł. Tak jak sądziłam -chwile później podszedł do mnie Jakub. Podszedł i powiedział, że jestem ostatnią osoba, którą spodziewał się dziś spotkać. Zapytał co tu robię, odpowiedziałam, że bawię się. Kuba stwierdził, że robi to samo. Ale chętnie zrobiłby chwile przerwy w tej „zabawie” żeby dowiedzieć się co u mnie.
Wiedziałam już, że cel był trafiony i zatopiony. Byłam tego cholernie pewna! Oboje nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Nie umieliśmy się sobie oprzeć. Zjadaliśmy się wzrokiem. Potrzebowaliśmy się. Byliśmy stęsknieni i spragnieni. Mój były narzeczony spytał się czy moglibyśmy się stąd na chwile wyrwać. Czy mój towarzysz nie będzie miał mi za złe? Podszedł do stolika przy którym chwilę temu siedział i powiedział kolegom, że na moment wychodzi. Zapanowała pełna konsternacja. Jakiś jego kumpel zaczął kręcić z dezaprobatą głową, inny wybuchnął śmiechem, jeszcze jeden puścił do niego porozumiewawcze oko. Ja wymknęłam się nim mój kolega wrócił. I wyłączyłam telefon.
Poszliśmy na spacer do Parku Saskiego. Kuba, od razu po wyjściu z klubu, wziął mnie za rękę, spojrzał w oczy i pocałował. Ten jeden pocałunek przerodził się w całą serie pocałunków. Słodkich, namiętnych, pełnych pasji, tęsknoty i nadziei. Chodziliśmy alejkami wśród zieleni dotykając swoich twarzy, próbując usta, splatając dłonie. Rozmawialiśmy, wymienialiśmy oddechy, by w końcu wylądować u mnie. Było jak zwykle. Najcudowniej na świecie. Tak jakbyśmy chcieli nadrobić miniony czas. Jakub powiedział mi jednak, że planuje ślub, a właściwie nawet nie planuje tylko jutro go bierze. Na Starówce. Wesele będzie w restauracji na Nowym Mieście. Jego narzeczona jest Niemką. Poznał ja kilka dni po naszym rozstaniu. Tylko dzięki niej odzyskał równowagę i pozbierał się. Ona nie kręci go aż tak jak ja, nie nosi koronek, muślinów i unika seksownych kreacji, ale za to jest niezwykle czuła i troskliwa i jak mało kto go rozumie. Nie usiłuje nawet go zmieniać. Płakaliśmy razem. Z żalu. On nie mógł JEJ tego zrobić i chyba nawet nie chciał,a ja nie mogłam wybaczyć sobie. Że jednak wtedy nie spróbowałam, że tak łatwo odpuściłam i się poddałam, że nie walczyłam.
Wyszedł ode mnie kompletnie rozbity o ósmej rano. Powiedział tylko, że przeprasza, ale nie spotka się ze mną już nigdy więcej. Że nie może. Że to byłoby parszywe i kompletnie nieuczciwe. Dziecinne, gówniarskie! O dwunastej trzydzieści byłam pod Kościołem. Patrzyłam z oddali jak mój Jakub wysiada z limuzyny trzymając pod rękę drobną czarnulkę ubraną w skromną suknię. Widziałam, że ją kocha. Patrzył na nią z czułością. Pewnie miał też wielkie wyrzuty sumienia. A ja? Jeszcze przez chwilę liczyłam w głębi duszy, że odwoła ten ślub, a może powie -NIE?! Oczami wyobraźni widziałam jak wybiega z Kościoła i porywa mnie w ramiona. Nic takiego się jednak nie wydarzyło! Ja tego sobotniego popołudnia pożegnałam się z Kubą i marzeniami o wspólnym jutrze. Wycierając łzy, które kapały mi nieprzerwanie na jedwabną bluzkę zastanawiałam się dlaczego. Dlaczego tak się stało. Myślałam, że to totalny koniec tej historii… A jednak nie! Życie umie zaskakiwać!
Od tego momentu minęło dziesięć lat. Nigdy więcej Kuby nie spotkałam. Nawet nie usiłowałam go szukać. Nie zamierzałam niszczyć mu spokoju, psuć małżeństwa. Wiedziałam, że nie chciałby tego. Samotnie wychowuje naszego wspólnego, dziewięcioletniego syna. I jestem szczęśliwa, wdzięczna losowi, że mi go dał. Jakub junior jest fantastycznym chłopakiem. Kiedy na niego patrzę -widzę JEGO ojca. Są ulepieni z jednej gliny. Patrzę na tego wysportowanego blondyna i myślę, że jest kimś wyjątkowym. Dzieckiem ogromnej, niespełnionej miłości, którą spaprałam na własne życzenie. Ale czy dziś ma to jeszcze jakieś znaczenie?!
Photo by Eric Ward on Unsplash