Kryminalne opowiadanie o miłości

Przyjaciółka zawsze mówiła mi, że życie lubi płatać figle. Szczerze? Nie wierzyłam jej, bo i czemu bym miała. W moim życiu brakowało, magii i romantycznych zachodów słońca. Od kiedy skończyłam farmację pracowałam w aptece wydając dziennie setki leków ludziom, którzy w czary wierzyli. Wydawało im się, że jak łykną jakąś kapsułkę ich samopoczucie poszybuje w górę jak ptak… Ja wiedziałam, że nic tak nie działa. Nic, a z pewnością nie życie.

Moje życie nie szybowało. Toczyło się za to równym rytmem. Pobudka o piątej rano, szybka kąpiel, makijaż, śniadanie, wciśnięcie się w jakiś ciuch, spacer z psem i biegiem do autobusu, który każdego dnia wiózł mnie pracy. Tu, też zwykle to samo. Zakatarzeni, marudni lub pogodni klienci szukający panaceum na świat. Radziłam, słuchałam, wybierałam, porównywałam ceny, sprawdzałam dostępność w hurtowniach, robiłam medykamenty na receptę. Miałam ręce pełne roboty, ale byłam do niej przyzwyczajona. I nigdy na nią nie narzekałam. Po ośmiu godzinach wychodziłam z pracy i wracałam do domu. Czasem spotykałam się z przyjaciółką, robiłam zakupy po drodze lub odwiedzałam rodziców. Potem jeszcze dwa spacery z psem, gotowanie kolacji dla nas obojga, jakaś książka lub serial i dobrej nocy. I tak pięć dni w tygodniu.

Tylko weekendy wyglądały nieco inaczej. Dłużej spałam, szłam czasem do kina, czasem sprzątałam, ogarniałam siebie i świat wokół. Telefon milczał, bo weekendy są przecież dniami rodzinnymi. W niedzielę rano zwykle czekałam już poniedziałku żeby znowu być wśród ludzi.

Nic nie zwiastowało zmian. Przestałam nawet na nie czekać. Cały czas szłam bezpiecznymi, dawno utartymi ścieżkami.  Kiedyś miałam nawet jakiś chłopaków, ale po kilku porażkach uznałam, że wystarczy tego dobrego. Każdy z nich oczekiwał, że się zmienię. Schudnę, przefarbuję włosy, wepchnę się w mini kiecuchnę albo zacznę się mocniej/oszczędniej malować. Nic z tego! Widocznie miałam być sama i tyle. Toż ja jedna na świecie?

Jesienny, zakichany Pan

Ten poniedziałek zaczął się niefortunnie. Na wstępie strasznie poparzyłam się wrzątkiem nalewając sobie wody do kubka z kawą. Potem, goniąc uciekający autobus złamałam obcas w bucie. Do pracy przyjechałam z dwudziestominutowym opóźnieniem, obolałą ręką i właściwie w jednym bucie. Szef zachwycony nie był. Burknął coś pod nosem i kazał mi brać się szybko do pracy, bo kolejka chorych powiększała się z minuty, na minutę. Humor miałam podły, dzień był szalony, a ludzie wyjątkowo męczący.

Tuż przed zamknięciem apteki wpadł do niej zdyszany jegomość po jakieś medykamenty mające postawić go na nogi w ciągu kilku godzin. Był bardzo zdeterminowany i wierzył w cuda. Miał straszny katar, bez przerwy kaszlał, smarkał i kichał. To sprawiało, że prezentował się wyjątkowo licho. Czerwony nochal, zapłakane oczy, rozognione poliki i tłuste włosy, które jeszcze nie tak dawno romansowały z ciepłą poduszką. Podpowiedziałam mu co ma brać i jak, podałam kilka sprawdzonych metod żeby szybciej odzyskał wigor i kazałam wpakować się do łóżka na kilka dni. Facet wyszedł chwiejnym krokiem, a ja skończyłam pracę i wróciłam do domu. Jak gdyby nigdy nic. Pozornie.

Nie wiedzieć czemu nie mogłam spać. Stale miałam przed oczami twarz zakichanego 🙂 Pana walczącego z katarem o każdy oddech. Czymś mnie ujął. Czym? Sama nie wiedziałam. Może tym jak na mnie patrzył, może tym jak mówił (tembrem głosu?), a może po prostu pasował mi jego zapach, podobała się mimika? Rano, wkurzając się na siebie strasznie, długo wybierałam strój który miałam założyć do pracy…

Arnold i Spółka (część 2)

 

Photo by Sebastian Pichler on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.