W poprzedniej części Anna poczuła się rozczarowana nagłym zniknięciem Arnolda i formą w jakiej ją o tym poinformował -smsem… Potem umówiła się z przyjaciółką, która zapadła się pod ziemię i nie dotarła na spotkanie.
Co to był za potworny dzień. Najpierw Arnold, a potem Ewa. Wszyscy tajemniczo zniknęli bez wieści. Na Arnolda byłam wściekła. Poczułam, że pojechał bez trzymanki. Jak mógł potraktować mnie w ten sposób? Wydawało mi się, że coś nas łączy, a tu tymczasem taki dziwny sms, takie zaskakujące zachowanie. Zero wyjaśnień. Szkoda słów. Postanowiłam wywalić go z serca i głowy. Żeby to jeszcze było takie łatwe. Pomyśleć i pstryk…
Co do Ewy. Przyznam szczerze, że spanikowałam. W odruchu histerycznego dygotu wsiadłam nawet w tramwaj nr 4 i pojechałam na Pragę, ale nikt mi nie otworzył drzwi. Stukałam, pukałam i nic. Cisza. Naprawdę nie wiedziałam co o tym wszystkim myśleć. Telefon milczał jak zaklęty.
Do domu wróciłam poobijana wewnętrznie, zmęczona i bardzo przygnębiona. Dawno nie czułam się tak parszywie. Trochę jak pomieszanie idiotki, pierwszej naiwnej i ofiary Kalibabki – choć Arnold nie skrzywdził, nie okradł i właściwie nic mi nie zrobił. Jedyne co mogłam mu zarzucić, to to, że dał mi nadzieję. A jednak… Rysa na dumie bolała jak głęboka, sącząca się rana. Do tego pies wcale mnie nie przywitał. Nawet nie zszedł z fotela tylko lekko pomachał ogonem o jego oparcie. Jakby czekał na przybycie kogoś innego…
Do pieca dołożyła także sąsiadka, która wprawdzie nic jeszcze nie wiedziała o Arnoldzie, ale wpadła tuż przed 22 żeby sprawdzić czy wszystko u mnie w porządku, bo, jak sama stwierdziła miała jakieś niejasne, złe przeczucia. Tego mi było trzeba. Rewelacja!
Usnęłam przy dźwiękach telewizora, szemrzącego mi jakieś detektywistyczne kołysanki na dobranoc. Usnęłam i spałam, nomen omen, jak zabita. Nie obudził mnie ani poranny telefon od Ewy, która jak się okazało jadąc na spotkanie złapała gumę i wysiadł jej telefon, ani od Arnolda, który dzwonił cztery razy. -Dobrze mu tak, pomyślałam nie bez cienia satysfakcji. Hm, a pomyśleć, że wczoraj już go przekreśliłam, grubą czarna kreską.
Ewa bardzo mnie przepraszała. Arnold zostawił wiadomość, że tęskni cholernie, liczy dni i będzie pewnie za dziewięć dni, jak dobrze pójdzie. Nic jednak o tym gdzie jest, dlaczego wyjechał i czemu nie dzwonił wczoraj. Postanowiłam wreszcie oddzwonić.
Wybierając numer denerwowałam się jak przed maturą niemal. Stres level master. Jak zakochana nastolatka albo gorzej. Dziecinada. Napisałam sobie nawet na karteczce pytania pomocnicze, które wspomogłyby mnie gdyby temat rozmowy się urwał, gdyby zapanowała głucha cisza, gdyby… Dwa razy coś przerwało połączenie, ale potem wreszcie klik – i… – Tak słucham, usłyszałam w telefonie słodziutki damski głosik.
Myślałam, że dostanę zawału, ale w dobie wyświetlających się numerów i opisów nie wypadało mi zakończyć nagle połączenia, ot tak. Wymamrotałam więc tylko, – to pomyłka i wyłączyłam telefon na dobre. Gdybym mogła wyrzuciłabym go za okno żeby odciąć się od tych wszystkich zbędnych emocji, niechcianych atrakcji, nagłych stresów, zazdrostek i przypuszczeń.
Kiedy włączyłam go po godzinie (niech żyje konsekwencja!) miałam OSIEM nieodebranych połączeń od Arnolda. Plus jedną wiadomość głosową, która brzmiała tak. – Anka, cieszę się, że Ci na mnie zależy. To miłe, że odwzajemniasz moje uczucie. Rozbawiłaś mnie dziś do łez tym telefonem i tą pomyłką. Jesteś o mnie ZAZDROSNA?! I tu nie ma pomyłki. W życiu pomyłki się nie zdarzają. Wszystko jest celowe. Jak w układance. Jesteś jednym z elementów mojej gry. Zadzwonię wieczorem, Arnold.
Nie patrzyłam do lustra. Zzieleniałam na stówę. Albo pokryłam się purpurą. Od czubka głowy do palców stóp. I pewnie trwałabym nadal w tym letargu gdyby nie nagły skowyt dzwonka do drzwi. -O matko, znowu coś… Miałam dość tej karuzeli…
Photo by Scott Webb on Unsplash