Gdyby rodzić się z wiedzą, którą się nabywa w pełni rozkwitu życia… Gdyby mieć świadomość siebie, własnych potrzeb, oczekiwań. Gdyby wiedzieć dokładnie czego się chce. Gdyby wreszcie znać scenariusz, którym hojnie obdarzy nas los. Jakże łatwiej byłoby dogadać się ze światem. Jakże łatwiej byłoby uchwycić cień szczęścia.
Zawsze chciałam żyć mocno, intensywnie, pod korek. Jak szalona pędziłam przez życie. Szybko, jeszcze trochę, jeszcze moment. Wskazówka wiła się w rytmie ryku silnika. Byle do przodu, byle więcej… Schody szybsze od windy, biegiem szybciej niż na piechotę, w szpilkach da się truchtać, no to szybciej, szybciej. Na co czekasz?!
Miałam kłopoty w relacjach z osobami spowolnionymi. Kończyłam za nich to, co planowali powiedzieć i rzucałam się do działania nie czekając na odpowiedź. Odhaczone, zrobione, wykombinowane. Trach. Ktoś niepewny? Szybka podpowiedź i działanie. Miałam tysiące pomysłów na sekundę, setki rozwiązań, miliard opcji. Przestój poruszał we mnie jakąś popędliwa strunę. Ruch, pościg z czasem, lot koszący były mi siłą napędową do życia. Sensem.
Miłość na karuzeli. Jak w parku rozrywki. Góra, dół, dom strachów, pokój luster i kupa śmiechu. Odważnie, po bandzie, po swojemu. Szybko. W przelocie wypita lampka wina, koronkowe majtki na żyrandolu, mroczny bal karnawałowy.
Niedosyt. Gdzieś koło trzeciego dziecka włączył mi się hamulec. Paliłam gumę, a świat wirował. Zauważyłam, że w tym pędzie, biegu przez przeszkody, gubię siebie. Jak w amoku zaliczałam kolejne przystanki, piłam łyk wody i już mnie nie było. Za plecami słyszałam płacz, cienkie nitki śmiechu, pasma tęsknoty.
Byłam matką odnoszącą sukcesy. Robiącą zawrotną karierę, zarabiającą. Wpadającą tylko na ostatnie pięć minut zebrania. Zatrudniającą nianie i panie do sprzątania. Byłam żoną na godziny. Zapewniałam wiatr w domu. Falę uderzeniową emocji. Czochrałam włoski, całowałam w czółka i zbite kolanka, robiłam manną z przeciągiem i zupkę dyniową w międzyczasie. Nocami czytałam, malowałam paznokcie, szwendałam się po zakazanych rewirach Internetu i po sklepach. W sieci zamawiałam ubranka dziecięce, jedwabne apaszki, perfumy, lampę i święty spokój. Zamawiałam tam też pizzę i krewetki. Szukałam przyjaźni, zrozumienia i odpowiedzi na nurtujące mnie pytania o sens.
Chodziłam w szpilkach, kręciłam biodrami i zawsze fantastycznie pachniałam. Miałam w domu mini drogerię. Kostiumiki, garnitury – markowe okulary przeciwsłoneczne, zegarek z wyższej półki i samochód wyższego szczebla. Pachniałam luksusem i pewnością siebie. Negocjowałam twardo, latałam zawodowo, siedziałam długo.
Mąż też wirował. Prawnik, korporacja duże oczekiwania. Rozumiał mój pęd. Nianie, żłobki, mleko modyfikowane. Umiał zmieniać pieluchy i ogarniać trójkę dzieci. Odkąd zamieszkaliśmy w domu przygarnęliśmy opiekunkę. Żyłam z nami pod jednym dachem, bo bywały momenty kiedy nie mogliśmy zarywać nocy. Prasowała, rozwoziła, podgrzewała i podkradała mi perfumy. Czułam, ale co tam. Też była szybka, ale inaczej. Nakręcana jak zegarek. Dryń i wrzucała na luz. Całkowity. Parowała jednak ciepłem. Dzieci lepiły się do niej jak poślinione lizaki do ceraty stołu. Uwielbiały jej tonację. Wibrującą spokojem. Wniosła do naszej rodziny watę cukrową i przytulaski.
Byłam starszą siostrą nad odpowiedzialną. Młodsza miała przechlapane. Kontrolowałam jej życie trzecim okiem, stale udzielając cennych rad i wskazówek. A ona wpatrzona we mnie jednocześnie kontestowała mój sposób życia. Ona się przeciągała jak kot, obserwowała odcienie dnia, liczyła promienia słońca, zrywała kwiaty na łące i szukała równowagi. Miała swoją cicha przystań, własnego zagubionego Krasnala, który gotował jej i ścielił łóżko, dwa psy i trzy koty. Nosiła ubrania oblepione włosiem. Masakra. Pracowała za grosze, serwowała pomoc potrzebującym zwierzętom i szastała swoim czasem. Nie rozumiałam jej podejścia. Braku aspiracji. Braku chęci i woli. Nadmiaru pokory i dystansu. Ale kochałam. Wspólne spotkania? Ona przy stole z kawą, a ja latająca międzyplanetarnie. Od Sasa do lasa. Cisza kontra wrzask. Duszy.
Miotałam się. Coraz bardziej się miotałam. Czas się skracał. Podróż do pracy trwała prawie godzinę. Tyleż samo powrót. Dzieci mimo waty cukrowej czekały na moje słone paluszki. Mówiły, pytały, tuliły się. Mąż mijał mnie w gąszczu problemów. Ukradkowe spojrzenia w różne strony. Szeptane telefony w nocy i smsmy przychodzące z Kosmosu. Pomyłki. Same pomyłki. Dużo pomyłek. Koronkowe majtki na żyrandolu nie wystarczyły. Zostałam sama. Sama nie sama, bo z dziećmi i z nianią. Okazało się, że byłam dziwna. Nad ambitna. Skupiona tylko na swojej karierze. Nienormalna. Zagubiliśmy się w lesie potrzeb. Tu bór, tam las…
Czuł NIEDOSYT. Dotyku, splecionych rąk, pochwał, pomidorowej i schabowego i poranków na tarasie z nieśpiesznie pitą herbatą.
Czułam NIEDOSYT zachwytu, podziwu, zrozumienia, czułości, zainteresowania. Naddatek orbitowania międzyplanetarnego.
Ustaliliśmy podział opieki nad dziećmi. Podzieliliśmy się też pieniędzmi i wspólną historią. On oparł się o kogoś, kto siedział w miejscu, ćwiczył jogę i praktykował uważność oraz kuchnie iluś tam przemian. Ja zaczęłam biegać w miejscu. Przeniosłam się do mieszkania na Mokotowie, obok pracy. Zwolniłam do sześćdziesięciu, tak żeby nie przekraczać dozwolonej prędkości. Jeden mandat już dostałam. Słono zapłaciłam. Teraz przestrzegam przepisów. Pozostał NIEDOSYT. Może kiedyś czymś go wypełnię? Może kiedyś wypełnię go kimś…
Opowiadanie o zwykłej, szarej miłości. O miłości prawdziwej…
Photo by Ian Froome on Unsplash