W poprzedniej części Anna wreszcie spotkała się z Arnoldem. Zjedli razem kolację w fajnej restauracji, a Arnold nie szczędził swojej farmaceutce komplementów i słów uznania. Wygada na to, że portfel połączył dwie pokrewne dusze z całkiem innych światów…

To co działo się w międzyczasie nie miało żadnego znaczenia. Spałam, jadłam, ubierałam się, rozmawiałam – automatycznie co i rusz zerkając na zegarek. Wypucowałam mieszkanie, na wszelki wypadek, rozmroziłam nawet lodówkę i poukładałam w szafkach. Kupiłam nowe osłonki na doniczki, wyprałam firanki, zmieniłam pościel (bez podtekstów proszę!) i wytarłam kurze w całym mieszkaniu. To się nazywa chyba syndromem wicia gniazdka:-)?

Chciałam zrobić na NIM jak najlepsze wrażenie. Cieszyłam się, że Arnold wybrał na datę randki niedzielę handlową. To poszerzało mi możliwości:-). Rano upiekłam ciasto, kupiłam ulubione wino, chrupiącą bagietkę, łososia, krewetki i mule w sosie prowansalskim, tak na wszelki wypadek. Zaczęłam także liczyć, również na wszelki wypadek, kalorie, bo sukienka w którą planowałam się wcisnąć była niezwykle obcisła i uwidaczniała każdy drobny defekcik figury.

Koło 17 niespodziewanie ktoś zapukał do mych drzwi. Byłam właśnie w samym środku robienia się na bóstwo. Postanowiłam zignorować nieproszonego gościa, ale ten nie zamierzał odpuścić. Pukał coraz głośniej. Westchnęłam, odłożyłam suszarkę, weszłam w szlafrok i poszłam otworzyć. I to był mój błąd. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, uprzedzić, że dziś nie mam czasu, kiedy moja sąsiadka przez ścianę wlała mi się do mieszkania, klapnęła na sofie  i nic nie robiąc sobie z tego, że jestem w szlafroku, zażądała kawy z mlekiem, tamując chusteczkami potoki łez.

Przez najbliższe cztery kwadranse wysłuchiwałam jej żali do świata. Miała doła. Była zmęczona, przygnębiona i samotna w małżeństwie, a trójka dzieci dawała jej mocno popalić. Zrobiło mi się jej żal. Nawet przez chwile zapomniałam o randce, ociekających wodą włosach, braku makijażu i całej reszcie. Kiedy sąsiadka poszła pokrzepiona kawą, kawałkiem ciasta i dwoma kieliszkami wina zegar bezlitośnie wskazywał osiemnastą dziesięć. Miałam mało czasu. Bardzo mało. Liczyłam, że Arnold ugrzęźnie w korku i przyjedzie, choć odrobinkę, spóźniony.

Zdążyłam ułożyć włosy, zakończyć procedurę tynkowania twarzy kiedy zadzwonił domofon. W panice otworzyłam zastanawiając się co robić, co robić… Niestety nie bardzo umiem działać pod presją czasu więc spanikowana stałam w miejscu rozmyślając co dalej. Zadbana kobieta z nienaganną fryzurą i makeupem godnym podziwu w gwieździstych kapciuszkach z flauszu i w białym, satynowym szlafroku. Cholera, za kogo on mnie weźmie, ale wtopa…

Spłoszona otworzyłam drzwi. W drzwiach stał pęk kwiatów, a za nim Arnold cały w brązach (jak poprzednio). Pachniał zabójczo, wyglądał obezwładniająco. przeprosiłam za swój stan, posadziłam mocno rozbawionego sytuacją gościa na kanapie i pobiegłam do sypialni przebrać się.  Kiedy zamykałam drzwi dobiegł mnie tylko Arnoldowy tekst, że pięknie wyglądam w tym szlafroku i właściwie nie widzi powodu dla którego muszę go na coś zmienić. Ma skubany poczuci humoru…

Kiedy zobaczył mnie w tej sukience szczęka mu opadła. Widziałam to WYRAŹNIE! Podszedł do mnie, chwycił za rękę i pocałował. -A teraz czas na wycieczkę, chodź, coś ci pokażę, zarządził. Podał mi płaszcz i z uśmiechem znowu zaprowadził do swojego wehikułu czasu. Byłam ugotowana na miękko…

Arnold i Spółka (cz. 12)

 

Photo by Monika Grabkowska on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.