W poprzedniej części zakochana po uszy Anna całkowicie zapadła się w świat pachnący Arnoldem. Nie spała, nie jadła, nie myślała. Czekała spotkania, liczyła dni, godziny, minuty i sekundy…

Arnold metodycznie zdobywał mojej serce. Krok po kroku. Zachwyt, po zachwycie. Pisk opon, po pisku:-). Powiedzieć, że byłam nim oczarowana, to nic nie powiedzieć. Ja straciłam dla niego głowę i całą resztę. Zahipnotyzował mnie po całości.

Wielką przyjemność sprawiały mi jego umizgi, zaloty. Uwielbiałam tę szarmanckość, sposób w jaki na mnie patrzy i mówi. No i wreszcie poczułam się stu procentową kobietą. Ten zachwyt w jego oczach był całkowicie bezcenny. Jeszcze nigdy nie czułam się tak wyjątkowa!

Przez całą drogę na kolejną randkę przypatrywał mi się z wielkim zainteresowaniem, ale także z zainteresowaniem słuchał tego, co mówię. Trochę pośmiał się jeszcze z mojego satynowego szlafroka, ale nie przekraczał granic dobrego smaku. Sto procent taktu. Ani przez chwilę, nie czułam się zażenowana, zawstydzona. Umiał wprowadzić taką miłą, niezobowiązująca atmosferę pełną uśmiechu i życzliwości. No i poza tym bawiło nas to samo, mieliśmy bardzo podobne poczucie humoru. Plus ten jazz w duecie ze sportowym wozem. Robił wrażenie. Na mnie – piorunujące. Arnold, jazz i sportowe BMW – pakiet niebanalny. Ostra jazda bez trzymanki z dowcipnym i czarującym facetem przy sprężystym i lekkim pohukiwaniach trąbi i saksofonu. Mrau.

Do tej pory nie zwracałam aż takiej uwagi na szczegóły. Mężczyzna albo był męski, albo nie. Mógł jeździć koleją, na hulajnodze lub starym oplem. Mógł słuchać wyłącznie głosu serca, rocka lub metalu. Nigdy nie miało to dla mnie znaczenia. Aż do dziś. Nie wiem co mnie urzekało w tym połączeniu, ale było dla mnie jakieś takie niegdysiejsze. Jazz w sportowym BMW plus szarmancki mężczyzna w brązach, no przyznajcie sami!

Na kolejną kolacje wybraliśmy się na drugą stronę Wisły. Wybór padł na Białołękę  (brzmi całkiem ciekawie co?). Kiedy Arnold zdradził mi lokalizacje śmialiśmy się, że będziemy apelować. Oboje:-). Obojgu nam Białołęka kojarzyła się jednoznacznie z więzieniem. Nomen omen?

Gdyby nie zaufanie na jakie, ten mistrz kierownicy, zdołał u mnie w okamgnieniu zapracować – pewnie bardzo bym się zdenerwowała. Zostałam wywieziona w sam środek lasu (no może nie do końca, ale drzew było sporo). Kiedy zatrzymał samochód, tradycyjnie wysiadł pierwszy, otworzył mi drzwi, zamknął i chwycił za ręke spoglądając szelmowsko w oczy. Był coraz bardziej pewny siebie. Trzymał moją rękę delikatnie, ale mocno. Ciarki mnie przechodziły… Cóż to był za magnetyczny dotyk!

Trafiliśmy do uroczego zakątka utrzymanego w klimacie górskiej chaty. Kominek figlował, drewniane stoły, swojska atmosfera i fajna muzyka. Zamówiliśmy krem pomidorowy i pierogi. Było bez zadęcia, prosto i fantastycznie. Arnold wypytywał mnie o moje dzieciństwo, pracę i podejście do życia. Ja dowiedziałam się jeszcze, że wiele lat żył w Szwecji, jego pierwsza żona -Szwedka właśnie -zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, więc po dwóch latach czekania na jakiekolwiek wyjaśnienie sprawy wrócił do Polski. Wycieńczony, zmasakrowany psychicznie i rozchybotany wewnętrznie. To była jakaś mroczna tajemnica. Widziałam, że na samo wspomnienie usztywnił się i posmutniał. Aż żałowałam, że zapytałam o jego skandynawskie życie.

To wspomnienie trochę (trochę?!) zburzyło sielską atmosferę tego wieczora. I choć widziałam, że Arnold usiłuje robić dobrą minę, do złej gry – dobrze nie jest.

Wracając rozmawialiśmy zdawkowo. Mój Romeo jakby zapadł się w sobie. Nadal pożerał mnie wzrokiem, ale jego dusza szybowała gdzieś nad Sztokholmem. Oczywiście odprowadził mnie do domu, wyszedł ze mną na spacer z psem, nadal uśmiechał się ustami (tylko ustami! cała pozostałość była zapętlona w żalu i opatulona smutkiem). Przeprosił za smęcenie, pocałował w policzek i obiecał, że odezwie się w ciągu kilku następnych dni. Stracił swój cały impet. Całą energie.

Po dwudziestej trzeciej dwadzieścia dostałam smsa -Anno, wybacz, zepsułem cały wieczór. Odbijemy to sobie jeszcze. Obiecuję. Ps. Jesteś obłędna! Tym razem odpisałam natychmiast  – Arnoldzie, nic się nie stało, każde z nas ma swoja przeszłość. Dziękuję za miły wieczór, był bardzo miły, i czekam na sygnał.

W mojej głowie kołowały setki myśli. Miliardy wątpliwości, litry niepokoju. A co jeśli go zawiodłam? A co jeśli nie zadzwoni? Dlaczego nie umówiliśmy się od razu na kolejne spotkanie? Co było nie tak?

Włączyłam sobie płytę U2 i niczym dzielny bojownik – walczyłam o sen już teraz czekając na telefon …Tymczasem nawet sen nie miał ochoty spędzać ze mną czasu!

Arnold i Spółka (cz. 13)

 

 

Photo by YIFEI CHEN on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.