W poprzedniej części zrezygnowana aptekarka postanowiła nabrać dystansu do rzeczywistości i trochę odpocząć. Niespodziewanie przyszedł jej z pomocą właściciel apteki – magister Kowalski proponując urlop.
Ze snu zbudził mnie brzdęk domofonu. Obudziłam się w ułamku sekundy. Poderwałam na równe nogi. Otrzeźwiałam w ułamku sekundy. Kto to może być? Ubrań nie zamawiałam, zakupów spożywczych też nie. Listonosz o tej porze? Dziwne. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że to może moja przyjaciółka Ewa. Przez te wszystkie perturbacje z Arnoldem całkiem o niej zapomniałam…
-Tak słucham, zapytałam. Cisza. -Halo? – Anna, zapytał głos z drugiej strony. Kurcze, nie miałam pojęcia kto to. Jakiś taki dziwny, zachrypnięty głos męski. Nieznany. Kompletnie obcy. To musiała być jakaś pomyłka, w końcu Anna to bardzo popularne imię, przeszło mi przez myśl. – Jakiej Anny Pan szuka, zapytałam. Cisza. – Ciebie, odpowiedział ochrypły głos. Tym razem przestraszyłam się nie na żarty. Ktoś na mnie polował? Jakiś zbok? Jakiś wariat? Cholera, ja to mam farta…
Odłożyłam słuchawkę, ale domofon zadźwięczał kolejny raz. Kolejny. I kolejny. Choć postanowiłam nie odbierać, w końcu jednak ostatni raz podniosłam. Czułam, że domofon mnie parzy. Kotłowanina myśli w głowie, miękkie nogi… O co chodzi? -Proszę przestać robić sobie żarty, wrzasnęłam i już, już miałam odkładać ponownie domofon (tym razem raz na zawsze) kiedy usłyszałam – Anno, to ja… Arnold. Zdębiałam. Takiego Arnolda nie znałam.
W mojej głowie siedział Arnold pełen werwy, sił witalnych, pogodny, z szelmowskim uśmiechem. A tu? Usłyszałam głos błędnego rycerza po dwóch głębszych jak mi się zdawało. Przez chwilę zastanawiałam się nawet czy otwierać drzwi. W końcu postanowiłam zaryzykować. Coś mi tu śmierdziało….
Musiał biec po schodach, bo po kilkunastu sekundach pukał już do moich drzwi. Kiedy otworzyłam oczom mym ukazało się nowe oblicze, nieznane wcielenia Arnolda. Arnold nożycoręki:-). Mój luby miał na sobie szary dres, kamizelkę jaką noszą biegacze, odblaskowe adidasy i czapkę ściśle przylegającą do głowy. Przy jego dzisiejszym stroju – mój satynowy szlafrok był mistrzostwem świata. No wyglądał jak popierdółka leśna. Tyle w temacie.
Nie, żebym była powierzchowna, ale trochę zaskoczył mnie ten nowy image Arnolda. Nie spodziewałam się takiej odsłony. Tak samo jak zaskoczyło mnie to nagłe najście. Nie tak wyobrażałam sobie kolejne spotkanie… Nie lubiłam takich niespodzianek, nie sprawiały mi one wielkiej radości.
Arnold tymczasem wszedł, dał mi buziaka w policzek, spojrzał, swoim zwyczajem, w oczy, zdjął czapkę, kamizelkę i bez najmniejszych ceregieli rzucił się na sofkę razem z moim psem. Ich kotłowanina i zabawa trwała kilka chwil. Oboje wyglądali jakby nie widzieli się z pół roku. I strasznie za sobą tęsknili.
Rozczulił mnie ten widok. Totalnie. Zawsze uważałam, że jak ktoś lubi psy, zwierzęta- musi być dobrym człowiekiem. No ale żeby do tego stopnia. Zaczęłam się śmiać na głos. Cała ta sytuacja była jakąś tragifarsą na dwa akty rozpisaną. Czekałam z niecierpliwością na drugą scenę aktu pierwszego:)!
Jedno było pewne- pijany nie jest (ufff), nadal pachnie dobrze (czyli wykąpany i czysty), dres też porządny, nie ufafluniony (czyli pewnie wyszedł biegać i nagle zmienił plany – to już by mi o niego bardziej pasowało!). Pewnie poczuł tęsknotę – do mnie (do mojej suni?) i postanowił nas odwiedzić. Tylko dlaczego nie dzwonił? Czemu nie uprzedził? Przecież mógł choć wysłać smsa.
-Głodny jesteś, zapytałam. Przyszło mi do głowy, że mam przecież cały arsenał jedzenia, który kupiłam na wszelki wypadek, z myślą o wczoraj. -Yhy, odparł beztrosko Arnold. Poderwał się z sofki, podszedł do mnie całując mnie w szyję (oszalał czy co?) i zapytał czy może mi w czymś pomóc. -Możesz nalać wino lub przygotować herbatę, zarządziłam, a on zaczął się krzątać po mojej kuchni jakby znał ja od podszewki. Wyjął z przeszklonej szafki kieliszki, wyciągnął korek z wina i nalał. Podśpiewywał cos pod nosem. Zaniósł kieliszki do pokoju, włączył U2 i przyszedł do mnie, do kuchni.
– Aniu, pewnie zdziwiło Cię moje niespodziewane najście, zaczął. Przepraszam, poszedłem biegać i w trakcie uznałem, że nie wytrzymam jak nie zobaczę Cię chociaż przez te kilka chwil. Przepraszam, za to dyszenie w domofon, ale przebiegłam dziś kilkanaście kilometrów, więc sama rozumiesz. Nie mogłem Ci także powiedzieć do jakiej Anny przyszedłem, bo… nie znam Twojego nazwiska. Arnold znowu był słodki, zdecydowany i pewny siebie. Nakryłam do stołu, przyniosłam jedzenie, bagietkę posmarowałam masełkiem czosnkowym i podgrzałam w piekarniku. Stół wyglądał zacnie. Ja odrobine mniej. Arnold wrócił do formy. Pies aż trząsł się ze szczęścia.
Kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Było szampańsko, wesoło, nawet ten dres przestał mnie razić. Tańczyliśmy, trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Tuz przed trzecią Arnold postanowił się powoli zbierać. Poszłam jeszcze tylko przygotować kawę. Byłam pewna, ze dobrze nam zrobi. Wyszłam z pokoju dosłownie na pięć minut. To, co zastałam po powrocie wprawiło mnie w kompletne osłupienie.
Photo by Ina Soulis on Unsplash