W poprzedniej części Anna wróciła do Warszawy jednak do domu się nie dostała, bo w piwnicy szalały dwa żywioły –  pożar i dzielni strażacy usiłujący ratować sytuację. Odwiedziła więc przyjaciółkę, wysłuchała lamentów na życie i świat i nie wygadawszy się nic, a nic, na dodatek zmęczona dotarła do mieszkania chwile przed północą.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że mój blok został częściowo strawiony przez ogień. Sytuacja, na szczęście, nie zagrażała bezpieczeństwu mieszkańców, więc lokatorzy byli już we własnych mieszkaniach. Mimo późnej pory niemal we wszystkich oknach paliły się światła. To był ogromny kontrast w zestawieniu z oknami piwnicznymi, które przestały właściwie istnieć. Popękane, rozbite, zadymione robiły przygnębiające wrażenie. Dodatkowo tynk wokół nich był osmolony i brudny. Budynek wyglądał jakby popadł w niełaskę, zapadł się sam w sobie.

Kiedy weszłam do klatki od samego progu dopadł mnie przerażający swąd spalenizny i podmuch chłodu. Tuląc do piersi suczydło wspinałam się po schodach z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony marzyłam, że wreszcie będę u siebie. Zrobię sobie kubas gorącej herbaty z cytryną, pomarańczką, goździkami i jabłkiem. Z drugiej bałam się dotknąć telefonu. A co jak nie dzwonił?

Jednak zanim włożyłam klucz do zamka spostrzegłam dwie rzeczy. Między drzwi, a futrynę wsunięty był list, a na wycieraczce leżał bukiecik przyschniętych już nieco goździków. Podniosłam kwiaty, pośpiesznie wyszarpałam kartkę i mocując się z kluczami, drzwiami i zaskoczonym moja raptownością suczydłem usiłowałam sforsować wrota mojego raju. Właśnie kiedy usłyszałam znajomy brzdęk zwiastujący sforsowanie zamka w szparze między futryną a drzwiami tuż obok, spostrzegłam twarz mojej sąsiadki. Popatrzyła na mnie z ukosa i powiedziała, że ma mi dużo do opowiedzenia, ale teraz już idzie spać. Przyjdzie jutro wieczorem. Buch. Drzwi się zamknęły.

Weszłam do siebie nieco wstrząśnięta. Kwiaty, list i rewelacja na które przyjdzie mi poczekać z grubsza dwadzieścia godzin. Fantastycznie. Nie wiedziałam od czego zacząć. Opuściłam Fifi na podłogę, pobiegłam do telefonu jednak była całkiem rozładowany. Podłączyłam go więc do ładowarki, a w międzyczasie jeszcze rozerwałam kopertę z listem i zsunęłam z siebie puchowy płaszczyk. I nich mi ktoś powie, że kobieta nie jest wieloczynnościowa, pomyślałam nerwowo obgryzając wargi.

List był długi, pisany odręcznie. Co gorsza to wcale nie Arnold był jego autorem! Autor, pragnący na razie pozostać anonimowym w sposób dość osobliwy wyznawał mi miłość, niemal proponował małżeństwo zachwycając się mną wzdłuż i wszerz. Musiałam być obserwowana, bo z listu wynikał, że dużo o mnie wie… Oblał mnie zimy pot. Zapaliłam światła we wszystkich pomieszczeniach, zerknęłam czy nikt się nie ukrył za kotarą w łazience i za zasłonami w saloniku. Potem poleciałam i zaryglowałam drzwi na wszelkie możliwe sposoby. W takich chwilach cieszyłam się, że nie mieszkam na parterze.

Zrobiłam sobie herbatę, trochę ochłonęłam i włączyłam telefon, który po sekundzie rozgrzał się do czerwoności. Dziesiątki smsów, kilka wiadomości głosowych. Arnold słodki, Arnold stęskniony, Arnold wkurzony, Ewa rozdygotana, Arnold zaniepokojony, magister Kowalski ze znakiem zapytania w głosie, Arnold w panice, Arnold ukrywający emocje, Arnold…. Nie odpuścił. Cieszyłam się. Chciałam oddzwonić i wszystko wyjaśnić rano, ale najwyraźniej dostał powiadomienie, że włączyłam telefon i oddzwonił. -Halo, Anno, gdziekolwiek byłaś i z kimkolwiek chce żebyś wiedziała, że Cię kocham i będę o Ciebie walczył. Tak zaczął rozmowę, którą prowadziliśmy do czwartej nad ranem kiedy to z letargu wyrwał mnie głośny dzwonek do drzwi… -Poczekaj chwileczkę, zdążyłam powiedzieć…

Arnold i Spółka (cz. 23)

 

Photo by Taylor Grote on Unsplash

 

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.