W poprzedniej części Anna wreszcie opuściła mury szpitala. Arnold szykował dla niej jakąś niespodziankę. Jaką? Spodziewała się nowego domu i trochę ją to przerażało, bo całkiem nie wiedziała czego się spodziewać.
W samochodzie rozmawialiśmy o różnych błahostkach. Nie dopytywałam gdzie jedziemy celowo – nie chcąc psuć mu zabawy. Słuchaliśmy Bacha. Krótka to była przejażdżka. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do celu. To znaczy stanęliśmy, dla niepoznaki, nieopodal jakiejś większej uliczki na Żoliborzu. Armold, ku mojemu zaskoczeniu, przewiązał mi oczy jakąś tandetną wstążką i prowadził trzymając kurczowo za obie dłonie. Trochę to było żenujące, musze przyznać.
Słyszałam, że otwiera jakąś bramę, czy furtkę – weszliśmy. Szliśmy kilka chwil i nagle jego dłonie powędrowały do wstążki, którą wprawnym ruchem rozwiązał. Moim oczom ukazał się RAJ! Stałam w samym środku ogrodu pełnego drzew i kwiatów. Była tam też ławeczka z metalowymi okuciami, małe, efektowne latarenki i mini staw. Wszystko zadbane, wypielęgnowane z ogromna starannością o najdrobniejszy szczegół. W samym środku tej oazy buhającej zielenią stał nieduży domek – jak z moich snów. Wypisz, wymaluj. Połączenie nowoczesności z klasyką. Drewno i beton plus duże okna, weranda opleciona bluszczem. Ptaki świergotały, listki tańczyły na wietrze, a kwiaty upojnie pachniały. -To Twój dom Aniu! To nasz dom, powiedział Arnold i pocałował mnie w usta. Byłam wniebowzięta. Z tego wszystkiego odebrało mi mowę. Przytkało mnie. Dosłownie.
Weszliśmy do środka. Mały przedpokoik z wielkimi szafami, a dalej przytulny salon z kominkiem, kanapą w angielskim stylu, dużym stołem i efektownymi obrazami połączony z jasną kuchnią- taką o jakiej zawsze marzyłam. Był jeszcze kominek. I te światła. Lampki, lampeczki plus słońce, które prawie siłą wdarło się do tego cudnego pomieszczenia-radośnie figlując po ścianie. Z zachwytów wyrwał mnie dotyk Arnolda. Pociągnął mnie za sobą. Weszliśmy do małego gabinetu przyklejonego do salonu. Ze sporym dębowym, dwuosobowym biurkiem, skórzanymi krzesłami. Ściany były wyklejone flizelinowa tapetą w kolorze ciemnej śliwki. W oknach wisiały ciemno śliwkowe, ciężkie, mięsiste zasłony. Tuż obok mieściła się toaleta dla gości i mała łazienka z prysznicem. Oba pomieszczenia były bardzo retro. Nawet gałki od kranu wyglądały stylowo.
Weszliśmy po marmurowo-drewnianych schodach na pierwsze piętro. A tam były dwa duże przestronne pokoje, wielka garderoba, i ogromna łazienka z oknem. Właściwie to nawet trudno nazwać to coś łazienką. To był najprawdziwszy pokój kąpielowy wyposażony w ogromną wannę, prysznic, bidet, dwie umywalki i pokaźne,kryształowe lustro w stylizowanej, złotej ramie. Kiedy otworzyłam drzwi prowadzące do sypialni – z łóżka z impetem zeskoczyła moja mała istotka, moje suczydło -tańcząc tany szczęścia. Długo się nie widziałyśmy, ale nie była ani zabiedzona ani nieszczęśliwa. Cóż stała się właścicielką takiego ogrodu -wcale jej się nie dziwię. Widać było, że dobrze jej u boku Arnolda. Głaszcząc ją popłakałam się. Łzy płynęły mi strumieniem. Nie umiałam ich opanować. To wszystko było jednocześnie tak nierealne, tak piękne i tak bardzo podszyte również bólem, cierpieniem i stratą.
Łkałam, łykając słone łzy. Suczydło zbaraniało. Arnold otoczył mnie silnym ramieniem i coś szeptał. Nie, nie wiem co, bo nie słuchałam go. Usiłowałam sama wyciszyć rozedrgane emocje i dojść ze sobą do ładu. Chrząknęłam, odkleiłam się od mojego przyszłego męża i poszłam otworzyć te drugie drzwi. Postanowiłam, że sypialnie i garderobę odkryje całkiem na końcu. Za ostatnimi wrotami ukrywał się cudownie jasny pokój. Przestronny, właściwie bez mebli. Wyjątek stanowił miękki, skórzany fotel w kremowym kolorze i jakieś małe akwarelki na ścianach. Przypuszczałam, że to miał być w przyszłości pokoik naszego dziecka stąd Arnold jeszcze go nie urządził.
Kiedy miałam właśnie ponownie sforsować drzwi do sypialni ktoś zadzwonił do furtki. Suczydło zbiegło po schodach zapalczywie szczekając, zeszliśmy za nią. W wideofonie ujrzałam swoich roześmianych rodziców ukrytych za wielkim bukietem kwiatów. Równocześnie cieszyłam się, że przyjechali i czułam ciężar. Tak bardzo potrzebowałam teraz spokoju, samotności. Musiałam dojść do siebie. Przyzwyczaić się do zmian, pogodzić z odejściem małego człowiek z moich snów, pożegnaniem ze szpitalną, dzielną współlokatorka, która pokazała mi świat z innej strony, rozprawić z goryczą, którą czułam w ustach myśląc o Ewie… Trochę tego było.
O czym teraz marzyłam? Nie uwierzysz! Marzyłam żeby stąd jak najprędzej uciec. Żeby zwiać z tej złotej klatki z suczydłem pod pachą i przedostać się do mojej oazy spokoju. Do mojego mieszkania w zwykłym bloku, z plastikowymi oknami i przechodzonymi roletami.
Przywitałam się z rodzicami, podziękowałam za kwiaty i zaczęłam w skrytości ducha kombinować co by tu zrobić… Wiedziałam aż za dobrze, że jeśli teraz nie uda mi się zastanowić, pochylić nad sobą i odkryć tajemnicę szczęścia siedzącą w głębi mojej głowy – nie będę umiała cieszyć się tym wszystkim. I tą miłością, i tym luksusem, i tym słońcem nawet!