
W poprzedniej części Anna wyszła ze szpitala i trafiła do całkiem nowej rzeczywistości. Arnold zawiózł ją do ich pierwszego, własnego, wspólnego miejsca na ziemi. Do ich świeżo wyremontowanego, pachnącego czystością i wygodnym, a nawet luksusowym życiem, domu!
Przykleiłam sobie uśmiech do ust i siląc się na poczucie humoru z trudem dotrwałam do końca spotkania z rodzicami. Widziałam, że są tak zaaferowani, szczęśliwi, a nawet wniebowzięci, że nie chciałam łamać im serca. Ta nowa sytuacja wprawiła ich w doskonały nastrój. Przypuszczam, że mama snuła już plany związane z moim macierzyństwem (wreszcie), ale w zaistniałej sytuacji wolała nic nie mówić. Tata znalazł natomiast wspólny język z Arnoldem i zachowywali się niczym papużki nierozłączki – spijając sobie słowa z ust. Normalnie idylla.
Rodzice byli zachwyceni moim przyszłym mężem i poziomem życia jaki mi zapewniał. Perspektywami. Było wszystko, o czym tylko mogli marzyć dla swojej jedynaczki. Wszystko, a nawet może jeszcze więcej! Arnold był czuły, troskliwy i opiekuńczy. Zaradny, pracowity i sympatyczny. Miał gest i pieniądze. Chciał brać ślub i posiadać dzieci, a co najważniejsze doskonale było widać, że mnie kocha. Że chce sprawiać mi radość, a na sercu leży mu moje szczęście. Nawet suczydło się w nim zadurzyło. Chwilami odnosiłam wrażenie, że woli go ode mnie. To za nim wodziła tęsknym wzrokiem, to jemu przynosiła w pyszczydle smycz zachęcając do wspólnego spaceru, to jemu siadywała na kolanach okazując bezmiar atencji i miłości.
Przez chwile pomyślałam, że mój chłopak ukradł mi wszystko. Zaczarował rodziców i psa, podmienił Ewę, a teraz wcisnął mnie do tego pięknego domu niczym bezwolną lalkę do jej plastikowego królestwa. Zamknął mnie w komnacie na wieży dawkując kontakt z rzeczywistością. Z moim życiem. Ze sobą samą. Byłam bez pracy, pozbawiona przyjaciółki, z rehabilitacją na głowie, bólami brzucha. Do tego pozaszywana na okrętkę w kilku miejscach, połatana i lekko zdezelowana. Na głowie miałam quasi fryzurę, paznokcie w opłakanym stanie i niewydepilowane nogi. Od tygodni się nie malowałam, a dopiero teraz – pierwszy raz od dawna zdałam sobie z tego sprawę. Byłam blada, wychudzona, na restrykcyjnej diecie, z zakazem noszenia butów na obcasie i ograniczeniem ruchu. Do trzydziestu kroków na godzinę:-).
Czułam się jak wrak człowieka. Byłam zmęczona, wymiętolona i smutna. Bardzo, bardzo smutna. Bezbrzeżnie. Los zabrał mi coś na czym bardzo mi zależało jakby w zamian dając pieniądze i luksusy. Straciłam dziecko i poczucie wolności. Zyskałam -pieniądze, piękny dom, magiczny ogród. Czy to jednak była prawda czy tylko moje poszpitalne urojenia? Przecież zanim uległam wypadkowi od dłuższego czasu było tak, jak teraz. Żyłam sobie spokojnie u boku Arnolda pijąc wykwintne alkohole, pachnąc elitarnymi perfumkami z mikroflakowników i nosząc ubrania, które kosztowały fortunę. Ciuchy, na które wcześniej nie mogłam sobie pozwolić. Zresztą nawet nie czułam potrzeby żeby takie sobie kupować. Były daleko poza zasięgiem mojego wzroku. Te wszystkie kaszmirowe sweterki, jedwabne bluzeczki z zacnymi metkami. To wszystko, cały ten świat stał się moim udziałem za sprawą Arnolda. Czy wybrzydzałam, czy nie chciałam z tego wszystkiego korzystać, czy czułam się wtedy uwięziona, nieszczęśliwa? Nic z tego! Korzystałam i miałam wrażenie, że jestem w siódmym niebie!
A teraz miotałam się po całości. Nie byłam pewna czego chcę, a czego nie. Nie rozumiałam samej siebie ani odrobine. Miałam gdzieś te zbytki. Przestały mnie cieszyć te bluzeczki, zapaszki i buciki. Czułam, że są nic niewarte.
Arnold przyglądał mi się uważnie, przytulał, wspierał ale nie komentował. Odtrącałam jego dłoń, wysupływałam się z uścisków. Zachowywał się jednak, ja to on – stabilnie i z wyczuciem. Jakby zupełnie nie brał tego do siebie. Kiedy rodzice wyszli wytłumaczyłam mu, że jestem pogubiona, że nie umiem dogadać się z samą sobą i bardzo zależy mi żeby podarował mi odrobine samotności, bo musze dojść do jakiejś równowagi żeby zacząć normalnie żyć.
Podziękowałam mu za wszystko -troskę, opiekę, cierpliwość, ten dom z ogrodem, opiekę nad suczydłem i poprosiłam o jeszcze więcej. Poprosiłam o większa wolność, luz i swobodę. O to by dał mi czas. O wyrozumiałość. By nie złościł się, że snuję się po kątach i popłakuję, bo tylko to pomoże mi się pozbierać w jeden kawałek. Słuchał uważnie. Sprawiał wrażenie przejętego, ale również akceptującego w pełni ten stan rzeczy. Powiedział, że nie będzie wychodził przed szereg i że zdaje sobie sprawę, że cała ta sytuacja mogła mnie bardzo zmęczyć. Obiecał wozić na rehabilitację i dać dużo swobody. Zaproponował nawet, że może spać w tym drugim, pustym salonie -jeśli to pomoże mi szybciej odzyskać równowagę.
Był cholernym ideałem. Mężczyzną bez skazy. Rycerzem na karym rumaku. Supermanem, Spidermanem i Małym Księciem -w jednej osobie. Tylko czy można być kimś takim NPRAWDĘ?! Czy istnieją w ogóle tacy ludzie? Przecież to niedorzeczne. Niemożliwe. Abstrakcyjne.
W jakiej roli powinnam wystąpić? Jak się odnaleźć w tej bajce by nie zatracić siebie. Jak najpierw jednak siebie odszukać? Gdzie mogłam się ukryć uciekając przed sobą? Kim jestem, czego potrzebuję, o czym marzę…?
Kiedy szłam się kąpać mój telefon wpadł w dygot. Dzwonił podskakując jak w jakimś amoku- na stoliku nocnym. Zerknęłam na wyświetlacz. Dzwoniła Ewa…
Photo by JC Falcon on Unsplash