Kiedy rozstałam  się z Arturem myślałam, że nic dobrego mnie już nie spotka. Miałam 38 lat, solidny kredyt na mieszkanie, pierwsze siwe włosy, kilka kilogramów nadwagi i całkiem spore zmarszczki mimiczne. On pakował swoje rzeczy do walizek, a ja przyglądałam mu się z boku zastanawiając dlaczego tak się to wszystko potoczyło. Dlaczego, nagle, po piętnastu wspólnych, wydawałoby się szczęśliwych, latach on postanowił układać swoje życie od nowa. Nie byłam dość dobra, za mało o siebie dbałam, a może wszystko przez to ciągłe zmęczenie? Obwiniałam się i wmawiałam samej sobie, że do niczego się już nie nadaje, że bez niego jestem nic niewarta. Gdybym namówiła go na ślub, może tak łatwo by mnie nie zostawił? Może by walczył? Dlaczego zawsze robiłam to, co on chciał – myślałam przygnębiona.

Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi jeszcze długo siedziałam na kanapie, w opustoszałym mieszkaniu, czekając, że wróci, zmieni zdanie. Łzy płynęły ciurkiem po policzkach. Artur jednak zniknął na dobre. Zabrał wieżę, kilka obrazów, które kupiliśmy, jak mi się wydawało, za wspólne pieniądze, laptopa, kilkanaście książek, ubrania i kluczyki do swojego samochodu kupionego ze wspólnych oszczędności. Nie miałam siły walczyć. Nie miałam siły nawet protestować. Siedziałam w milczeniu osłupiała i przybita. Tak, czułam się wtedy jakbym już przegrała swoje życie. Jakbym już nic nie była warta.

Kto wie jak potoczyłoby się moje dalsze życie gdyby nie… kredyt, który mobilizował mnie żeby codziennie wstać, iść do pracy i dawać z siebie możliwie dużo z nadzieją na premię. Może to i dla kogoś śmieszne, ale mnie wizja konieczności spłaty kolejnych rat postawiła na nogi. Nie mogłam sobie pozwolić na to żeby odpuścić, bo nie miałabym się gdzie podziać. Paradoksalnie, przez pierwszy najtrudniejszy okres, żyłam napędzana wizją utraty pracy, a co za tym idzie wymarzonego mieszkania. Odsunęłam się od znajomych, którzy chyba przyjęli moją decyzję z ulgą, bo nie musieli wybierać z kim nadal będą utrzymywać kontakt, uniknęli niezręcznych sytuacji.  W ten sposób mój były, ale nadal czarujący mężczyzna przywłaszczył sobie poza wspólnym samochodem i obrazami także wszystkich naszych znajomych. Od spotkanej przypadkowo, bardzo rozgadanej, znajomej dowiedziałam się, że naopowiadał im o mnie niestworzone historie żeby uzasadnić nasze rozstanie. Cała zaaferowana mówiła mi, że bardzo była zaskoczona kiedy dowiedziała się jaka jestem naprawdę… A potem poznała ją. Bo prawda była banalna, oczywista i łatwa do przewidzenia. Prawda miała na imię Anna. Anna była kilka lat młodsza ode mnie i ponoć całkiem inna. Szczebiocząca, zachwycona Arturem i sobą, efektowna, zawsze na szpilkach, zawsze z przyklejonym uśmiechem, robiąca karierę prawniczka z … dwójką kilkuletnich dzieci z poprzedniego związku. Byłam w szoku. Mój były miał dzieci. No może nie miał w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale je zaakceptował. Tymczasem pierwszą rzeczą, którą musiałam mu obiecać na początku naszego związku było to, że nie będę naciskała na posiadanie dzieci, bo on dzieci nie lubi i nie chce mieć. Po tych nowinach poczułam się jeszcze gorzej.

Nie miałam jednak za wiele czasu żeby te informacje rozpamiętywać, bo w pracy zmienił mi się szef i moje obawy o utratę stanowiska nabrały realnych, w moim odczuciu,  kształtów. Nowy dyrektor planował przeprowadzić restrukturyzację. Byłam przerażona. Choć dużo pracowałam, miałam spore doświadczenie i byłam bardzo ceniona – rozstanie z Arturem całkowicie podkopało moją pewność siebie. Nie czułam się dobra w niczym. Pewnie dlatego tak bardzo obawiałam się zwolnienia i tego, że wszystko stracę.

Na rozmowę z nowym szefem szłam jak na ścięcie. Byłam przekonana, że już po mnie. Tymczasem los znowu ze mnie zadrwił. Nie tylko nie zostałam zwolniona, ale dostałam awans i drobną podwyżkę. Dyrektor Kwiatkowski był bardzo zadowolony z mojej pracy, zaangażowania i umiejętności. Jego poprzednik sugerował, że to właśnie ja powinnam zostać nowym kierownikiem. Tak też się stało.  Ta sytuacja spowodowała, że poczułam się nieco lepiej tym bardziej, że na nowym stanowisku czułam się jak ryba w wodzie, a moje koleżanki, które stały się moimi podwładnymi też były bardzo zadowolone. Mówiły, że świetnie rozdzieliłam pracę, skutecznie zarządzam i wprowadzam miłą atmosferę. To prawda. Odkąd zostałam kierownikiem byłam bardziej pogodna. Odzyskałam, nadwątloną do tej pory, wiarę w siebie, a ponieważ na koncie pojawiło się więcej grosza postanowiłam zadbać także o swój wygląd. Przecież kierownik w dużej, międzynarodowej firmie musi dobrze wyglądać!  Poszłam do fryzjera, odwiedziłam kosmetyczkę, kupiłam czerwoną szminkę, lakier do paznokci i tusz do rzęs. Poza tym zaczęłam trochę ćwiczyć, ograniczyłam słodycze i kupiłam kilka eleganckich ubrań. Z dnia na dzień czułam się lepiej we własnej skórze. Kilogramów ubywało wprawdzie bardzo powoli, ale niespecjalnie się tym przejmowałam, bo czułam, że wyglądam lepiej. Cóż, ufarbowane włosy i makijaż plus dobrze dobrany strój robiły swoje. Jednak przede wszystkim swoje robił mój coraz bardziej pozytywny stosunek do świata.

W pracy szło dobrze. Doskonale dogadywałam się z szefem, który inwestował we mnie wysyłając na kolejne  szkolenia, powierzając coraz to bardziej odpowiedzialne zadania. Z koleżankami też było dobrze. Z jedną z nich- Hanką nawet się zaprzyjaźniłyśmy. Chodziłyśmy razem na kawę, ona opowiadała mi sporo o swoim życiu, zwierzała się z trosk, problemów z dziećmi i niesnasek z teściową. W końcu i ja się przed nią otworzyłam. Opowiedziałam o swoim nieudanym, wieloletnim związku, o przegranej miłości, wielkim rozczarowaniu i samotności. Hanka bardzo mi pomogła. Uświadomiła, że ten koniec stał się nowym początkiem. Że dzięki rozstaniu zaczęłam wreszcie myśleć o sobie. Dzięki niej spojrzałam na tą swoją porażkę w zupełnie inny sposób.

Od rozstania z Arturem minęły już ponad dwa lata. Nigdy go nie spotkałam, nie poznałam Anny, ani ich dwójki dzieci. I może na szczęście, bo znowu by coś pewnie we mnie pękło. Nadal trudno mi o nim mówić, nadal czuję że coś przegraliśmy, nadal jestem sama. Jednak mimo tego odnalazłam siebie i  spokój. Mam przyjaciółkę, jestem zadbaną kobietą – co z tego, że nadal mam kilka kilogramów na plusie, a zmarszczki mimiczne nie zmniejszyły się nawet o milimetr. Patrzę na życie pogodnie, z nadzieją. Bo nigdy nie wiadomo co przyniesie kolejny dzień. A może jeszcze znajdę kogoś kogo pokocham? Kto wie…

Bezustannie coś się zmienia…

Arnold i Spółka (część 1)

Photo by Fidel Fernando on Unsplash

 

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.