Podobno życie zaczyna się po czterdziestce?! Dzieci już nie są tak małe, doświadczenie zawodowe niezłe, świadomość swoich mocnych i słabych stron też zacna. Prawdziwe życie zaczyna się po czterdziestce? Sprawdzę, pomyślałam któregoś dnia wieczorem. Sprawdzę czym prędzej.

Ponieważ nigdy nie lubiłam czczej gadaniny od razu przystąpiłam do skonstruowania planu działania. Postanowiłam, że zmienię swoje życie chwile po czterdziestych urodzinach. I będzie to cięcie radykalne! Zaskoczę tą zmiana i siebie, i najbliższych. A co…

Zaczęło się trochę wbrew planom. Według nich w dniu urodzin miałam wyjść z mężem i dziećmi na kolację, a potem w domu mieliśmy obejrzeć jakiś film, wypić lampkę szampana bezalkoholowego i iść spać. Jednym słowem – klasyka gatunku… Nie przypuszczałam, że coś zburzy ten porządek rzeczy. Tymczasem kiedy wróciłam z pracy do domu czekała na mnie… niespodzianka. Rodzina, przyjaciele, balony, suto zastawiony stół i voucher na weekendowy wyjazd do spa. Normalnie jak z komedii romantycznej rodem z Hollywood. Nie powiem, zrobiło mi się miło. Mąż nigdy do tej pory nie wpadł na tak zwariowany pomysł. Zwykle były kwiaty, coś z biżuterii i sto lat śpiewane w naszym czteroosobowym gronie. A tu proszę, takie coś. Może czterdzieste urodziny zmieniają w życiu wszystko nawet bez wcześniejszego, szalonego planu?

Dzień po tych hucznych uroczystościach, nic nikomu nie mówiąc, wybrałam się zamiast do pracy – do fryzjera. Radykalnie skróciłam swoje długie włosy i przefarbowałam je z brązu na platynowy blond. Potem poszłam do polecanej przez koleżanki makijażystki, która zrobiła mi ładny makijaż i krok, po kroku pokazała jak mogę wykonać go sama. Z listą w dłoni powędrowałam do drogerii po niezbędne kosmetyki, a potem jeszcze pobiegłam do koleżanki, która zajmowała się stylizacją. Razem poszłyśmy na zakupy ciuchowe. Kupiłyśmy, z rozmachem, bazę ubrań – małą czarą, wąską spódnice tuż przed kolano, białą bluzkę koszulowa, gładkie body z długim rękawem i dużym dekoltem, długi wełniany sweter, kolorową apaszkę, spodnie w kant, szpilki, baleriny i jakąś ozdobną biżuterię rodem z sieciówki. Szczęśliwie były spore przeceny, więc nie wydałam fortuny. Zresztą zrobiłam wcześniej założenie, że ten jeden raz w życiu zrobię sobie przyjemność bez bezustannego liczenia pieniędzy.

Ostatnimi czasy wszystko całkowicie stanęło na głowie. Moje potrzeby zupełnie przestały się liczyć. Były na końcu listy tego, co trzeba i na co starcza. Na pierwszym miejscu, co oczywiste, była spłata raty kredytu za mieszkanie, zaraz po tym wydatki codzienne na życie, lekcje francuskiego i jazdy konnej dla dzieci, kursy doszkalające dla męża i koniec. Kropka. Kilka złotych szło do oszczędności i już po balu Panno Lalu. Fryzjer, ciuchy, wypad na kawę z przyjaciółką to były niedostępne dla mnie dobra luksusowe. Nigdy się o nie dobijałam o swoje, nie walczyłam. Wiedziałam, że żeby spiąć budżet domowy na pewnych rzeczach, czyli zwykle na mnie, trzeba zaoszczędzić. Co zrobić, taki los maki i żony.

Podobno życie zaczyna się po czterdziestce? Podobno. Myślę, że dużo w tym prawdy. Mnie ta czterdziestka magiczne otworzyła oczy na rzeczy, których do tej pory zdawałam się nie zauważać. Dostrzegłam jak jestem bardzo pogubiona, wciśnięta w kąt i zakurzona. Byłam tłem. Wydawałam obiady, prałam, prasowałam i układałam ubrania, polowałam na nowe ciuchy dla dzieciaków, by kupić tanio, korzystnie i względnie modnie, myłam podłogi, wyrzucałam śmieci i stale byłam zajęta. Zero czasu dla siebie. Dorobiłam się pokaźnych zmarszczek mimicznych, mój tyłek rozrósł się niekontrolowanie, a włosy rosły jak chciały. Nikt ich czule nie gładził, nie dotykał od lat. Szybkie szuru-buru żeby tylko były czyste, kilka machnięć szczotką i już. Włosy cudownie obrazowały to jak traktowałam siebie.

Tego dnia, pierwszy raz od lat, całkowicie bez wyrzutów sumienia myślałam o sobie. Nikt w domu nie miał bladego pojęcia, że wzięłam trzy dni urlopu na podratowanie więdnącej czterdziestki. A tak swoją drogą, myślę, że dobrym pomysłem byłby taki bonus dla wszystkich pracownic. Dwa-trzy dni, w okolicach urodzin, na reanimację psycho-wizualną! Ale wracając do tematu. Snułam się, pozornie bez celu, po mieście. Patrzyłam na swoje odbicie lustrzane i nie poznawałam siebie. Byłam całkiem inna. Zastanawiałam się jak zareagują domownicy na wieść o moich nowoletnich postanowieniach. Zastanawiałam się też, jak mogłam tak o sobie zapomnieć. Doprowadzić się do takiego stanu.

Kilka lat wcześniej mąż nieśmiało zasugerował mi, że lubi szczupłe kobiety. Starał się to zrobić delikatnie chyba chcąc mnie odrobinę zmobilizować do walki o siebie. To był cios w serce. Dobrze wiedziałam, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przeskoczyłam w ciągu ledwie kilku lat, z rozmiaru 36 na 40. Usprawiedliwiałam się sama przed sobą, że siedzący tryb życia, że dzieci i mnóstwo obowiązków, że gorsza przemiana materii, zaprzestanie popalania w pracy, brak psa i czasu… Niepostrzeżenie wymieniłam cała garderobę na większą. Samokurczące się ubrania lądowały głęboko w szafie, nowe -stare, kupione w lumpeksie, z dumą zajmowały ich miejsce. Pocieszałam się, że inne panie też przybierają, że nie wyglądam przecież aż tak źle. Syrena alarmowa zawyła dopiero w minione lato kiedy pierwszy raz wstydziłam się wyjść na plażę w kostiumie kąpielowym. Mierząc go przed lustrem w domu uznałam, że przekroczyłam granice przyzwoitości. Swoją własną…

Szok trwał jednak tylko chwile. Wakacje minęły, a ja się podniosłam po tej sromotnej klęsce wagowej. Mąż nigdy więcej nie zająknął się ani słowem na temat mojej tuszy. Zdawał się nie zauważać piętrzących się fałdek, fałdeczek i fałduń. Sama sobie wmawiałam, że dzięki nim mam mniej zmarszczek. Czego to głowa nie zrobi, żebyśmy nie popadły w przygnębienie…

Ale wracając do tematu, snułam się po mieście rozważając. Wpadłam jeszcze do Empiku żeby kupić płytę z ćwiczeniami dla pań i jakąś książkę na poprawę humoru. Nie, definitywnie nie kucharską! Potem wstąpiłam do spożywczaka po frytki i surówkę na obiad dla domowników i niespieszne wróciłam do naszego mieszkania. Nie sprzątałam, nie znosiłam naczyń, które dzieci zostawiły, jak zwykle, w swoich pokojach. Nie poprawiałam niechlujnie pościelonych łóżek, nie zbierałam porzuconych w nieładzie części garderoby. Nastawiłam piekarnik, usiadłam wygodnie na kanapie i zatopiłam się w lekturze.

Moi najbliżsi przybyli niemal w jednej chwili. Widząc mnie w nowy wydaniu przecierali oczy ze zdumienia. Jeszcze bardziej (chyba!) dziwili się zastanym bałaganem. Nikt nie poprawił tego, co pozostawili  w nieładzie, tuż przed wyjściem do szkoły i pracy. Ze zdumieniem odkryłam, że szybko zrobili to sami… Po obiedzie zebrałam ich wszystkich i oznajmiłam, że od dziś będzie inaczej. Męża uczyniłam odpowiedzialnego za opłacanie rachunków i drobne zakupy. Syn miał dwa razy w tygodniu wstawiać i rozwieszać pranie oraz wynosić wszystkie nagromadzone śmieci. Córka została ubrana w ładowanie naczyń do zmywarki i wkładanie ich do szafek oraz mycie podłóg raz w tygodniu. Poza tym ustaliliśmy, że każdy ścieli swoje łóżko i ogarnia własny pokój. Czemu nie wpadłam na to wcześniej? Nie mam pojęcia! Obowiązki, nie bez protestów, zostały przekazane. Rachowałam ile właśnie zdobyłam cennego czasu dla siebie!

Przez kolejne dwa dni nadzorowałam postępy prac obowiązkowych i kierowałam ruchem w domu. Nie wytwarzałam go sama w takim zakresie jak zwykłam to czynić wcześniej, a zawiadywałam napawając się radością z tych zmian. Kiedy wychodzili z domu włączałam płytę i w swoim powolnym tempie machałam odwłokiem i kończynami usiłując dogonić zbiegłą w popłochu figurę. Potem kąpałam się, malowałam, czesałam, czytałam, szłam na spacer. Po powrocie zabierałam się za obiady. Czułam, że zaczynam oddychać pełną piersią… Byłam pogodniejsza, więcej żartowałam, uśmiechałam się, miałam więcej cierpliwości patrzyłam na tę moją szaloną rodzinkę ze znacznie większą radością życia.

Trzy dni minęły szybko. Wróciłam do pracy. Jednak w domu nic nie było już  takie samo. Wszystkim spodobałam się nowa, pogodniejsza ja. Mąż wspierał mnie i dopingował, dzieci, czasem strasznie marudząc, jednak wykonywały swoje prace zlecone, a córka nawet zaczęła ze mną ćwiczyć. Do SPA pojechałam ze spokojną głowa. Wiedziałam, że mogę relaksować się do woli, bo tam, w domu panuje spokój, ład i porządek. Nie rozczarowałam się. Po powrocie zastałam wszystkich całych i zdrowych, a mieszkanie było lśniące i zadbane.

Od czterdziestych urodzin minęło już kilka miesięcy. Nadal ćwiczę regularnie, chodzę do fryzjerki i dbam o siebie zarówno fizycznie jak i psychicznie. Cudów nie ma. Nie odmłodniałam nagle, nie schudłam o cztery rozmiary, ale lepiej mi ze sobą. Każdego dnia świeci słońce i nawet drobna burza nie jest w stanie go całkiem przesłonić!

Teraz wiem, że każde urodziny mogą być magiczne, jeśli tylko zechcemy je takimi uczynić. Jeśli dojrzejemy do tego, by dokopać się do własnych potrzeb. Wszystko jest możliwe – wystarczy plan działania, konsekwencja i wiara, że podołamy. No przyda się jeszcze dobre słowo tych, których kochamy. Szczęśliwa kobieta, to uśmiechnięte dzieci i zadowolony mąż. Warto myśleć o sobie, bo robiąc to uszczęśliwiamy nie tylko siebie, ale również swoich najbliższych.

Tak, moje życie na nowo zaczęło się po czterdziestce. A Twoje? Kiedy zaczęło się Twoje prawdziwe życie?

 

Kobieto CZTERDZIESTOLETNIA – czy nadal wierzysz w bajki?

A co jeśli kiedyś nie odbierze telefonu?

Photo by 7 SeTh on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.