W poprzedniej części Anna spotkała się ze swoją przyjaciółką i wreszcie odnalazła spokój. Wciągnęły blachę szarlotki i obie poczuły się rozkosznie. Prawie jak nastolatki. Lekko ściemniając lub może nie mówiąc CAŁEJ prawdy Anna opowiedziała Ewie o wielkim uczuciu jakie łączy ją z Arnoldem i zdradziła, że być może w najbliższym czasie zostanie żoną…
Dzięki Ewie prawie zapomniałam o tym wariacie i prawie uwierzyłam, że moje życie pozbawione jest lęku. Czułam się lekka, szczęśliwa i beztroska. No dobrze, ciążyły mi wyrzuty sumienia, że nie powiedziałam jej całej prawdy, ale nie chciałam wciągać jej w ten obłęd. Wierzyłam, że poradzimy sobie z nim we dwoje. Tylko we dwoje.
Kiedy Arnold wrócił z pracy w szampańskim humorze i oznajmił, że ma mi do przekazania dwie informacje – bardzo złą i świetną nie przypuszczałam nawet o co mu może chodzić. Poprosiłam żeby zaczął od tej koszmarnej. Zdziwisz się jak ja! Koszmarna była taka, że dłużej nie musze być już królewną zamkniętą w czterech ścianach. Niewolnicą lęku. Bezpośrednio łączyła się ona z rewelacyjną, mówiącą o tym, że ten wariat został pojmany w chwili kiedy w środku nocy usiłował dostać się do naszego segmentu żeby podrzucić nam kolejne listy w niebieskich kopertach. Został pojmany, a następnie zszedł był na zawał w wozie policyjnym.
Przytkało mnie. Szok. Nie wiedziałam co mam o tym wszystkim myśleć. Jak mogłam się nie zorientować. Nie zauważyć? Dlaczego nikt do nas nie zapukał? Dlaczego nic nie słyszałam? A co jeśli to nie była osoba pisząca tylko posłannik? Skąd ta pewność? Kim był ten człowiek dopytywałam napastliwie. Arnold powiedział, że z tego co udało mu się dowiedzieć był to mężczyzna, który regularnie robił zakupy w mojej aptece. Jakiś były sportowiec, któremu odbiło. Wymyślił sobie, że jestem mu pisana i postanowił mnie „zdobyć”. Ale przecież byłam pisana jemu, Arnoldowi, więc na spokojnie…
Przypomniałam sobie tego mężczyznę. Rzeczywiście ktoś taki robił u mnie częste zakupy. Były mistrz olimpijski był mieszkańcem domu sąsiadującego z apteką. O ile dobrze pamiętam przychodził po suplementy poprawiające odporność i chyba plastry na odciski. Kupował tego całe mnóstwo. Często zmieniał samochody na coraz szybsze, a ostatnimi czasy chyba nawet wymienił żonę. Tak, pamiętam go dokładnie. Powiedział, że wymienił żonę, bo… tak wyszło! Żałosne. Nie spodziewałam się, że może być autorem tych listów. Nie kupował leków psychiatrycznych, zawsze był spokojny i zrównoważony, uprzejmy, czarujący i uśmiechnięty. No może trochę obleśny, ale żeby do takiego stopnia?
Arnold był wniebowzięty. Chodził po domu i pogwizdywał. Nalał nam wina do kieliszków, włączył na patefonie Milesa Davisa i poprosił mnie do tańca. Roześmiałam się. To wszystko było jakieś takie niewiarygodne. Aż nie chciało mi się wierzyć, że dzieje się naprawdę. Pokołysaliśmy się miarowo w rytmie „Kind of blue” napawając się szczęściem, sobą, spokojem. Potem ubraliśmy się i poszliśmy na długi spacer z Fifi.
Na dworze było pięknie, słonecznie. Na drzewach pojawiły się pąki, trawa powoli zieleniała, ptaki ćwirkały ile powietrza w płucach. Wdychaliśmy zapach lasu, pod nogami z trzaskiem łamały się gałązki. Nagle Arnold stanął, spojrzał mi w oczy i pocałował. Kiedy skończyliśmy te występy gościnne struchlałam. Z kieszeni kurtki wystawały mu listy… w niebieskich kopertach…
Photo by Mitch Lensink on Unsplash