W poprzedniej części Anna uświadomiła sobie, że wreszcie, bez cienia wątpliwości, odnalazła szczęście. Poczuła, że właśnie jest we właściwym miejscu i z właściwym człowiekiem na dodatek pogodzona i zaprzyjaźniona ze sobą!
Jeszcze kilka miesięcy temu, gdyby ktoś mi powiedział jak zmieni się moje życie, nie uwierzyłabym mu! Pomyślałabym, że oszalał, bredzi lub zbyt wiele wypił. W głowie mi się nie mieściło, że w tak krótkim czasie aż tyle może się zdarzyć, wszystko może się zmienić. Wszystko, o czym marzyłam od lat. Wszystko za czym tęskniłam i o czym śniłam!
Rano Arnold obudził mnie pocałunkiem. Delikatnym. Było niemal jak muśnięcie skrzydłem motylim. Kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam jego łagodną minę i chochliki w oczach. Ten człowiek umiał cieszyć się życiem. Nie przeszkadzał mu ulewny deszcz, nie wadziła plucha, mróz czy niskie ciśnienie. Z założenia był na tak. Z założenia sam wytwarzał słońce. Napełniał moje serce pogodą.
Nigdy nie słyszałam żeby na coś narzekał, żeby siłował się życiem. Bywały momenty kiedy się nieco zasępiał i zanurzał w swoich myślach, ale nie było ich wiele. Zazwyczaj był pozytywnie nastawiony do świata. Łapał chwilę. Czarował codzienność. Był mistrzem celebry. Ze zwykłego wieczoru potrafił uczynić magiczną noc. Z markotnego poranka preparował wesołe przedpołudnie.
Gdzie bym teraz była, gdyby nie ta historia z portfelem? Pewnie nadal wiodłabym żywot nieco zagubionej w rzeczywistości farmaceutki, która każdego dnia ma nadzieję, że coś się w jej życiu zmieni, że los się do niej uśmiechnie, że postawi na jej drodze jakiegoś fajnego, skromnego i zabawnego jednocześnie faceta.
Nigdy nie oczekiwałam od losu, że obdarzy mnie gościem z pokaźną fortunką, bo też nigdy nie było dla mnie to specjalnie istotne. Sama umiałam się utrzymać i nie potrzebowałam, nomen omen, portfela -tylko mężczyzny z krwi i kości. Lata niepowodzeń, gorzkich rozczarowań i słonych łez nauczyły mnie, że warto być realistką. Skoro sama nie byłam bajecznie bogatą Księżną Magdeburską jak mogłam liczyć, że spotkam posażnego Panicza z dobrego domu. W końcu poznajemy ludzi ze swojego środowiska, ludzi ze swojej kasty. Zresztą po co mi to było. Chciałam tylko miłości, troski, szacunku i podobnego podejścia do życia. Resztę wypracowalibyśmy sobie wspólnie.
Z tego bajecznego nastroju wyrwał mnie dźwięk budzika w telefonie. Musiałam wracać do rzeczywistości. Za półtorej godziny miałam spotkanie z Panem Kowalskim, a chwilę wcześniej chciałam jeszcze pobrać sobie krew żeby sprawdzić jak się czuje moja ociężała tarczyca.
Wyruszyłam z domu tak żeby nie spóźnić się do apteki. Miałam spory zapas czasu. Jechałam niezbyt pośpiesznie wąską drogą wśród drzew. Słońce tańczyło na mojej przedniej szybie. W tle cicho mruczała Sade. Nigdy, przenigdy nie czułam się bardziej spokojna, pogodzona ze sobą szczęśliwa. Nagle wszystko ustało. Zniknęło. Rozpłynęło się we mgle. Jakby ktoś zgasił mi światło. Pstryk i po pięknym dniu. Życie, całkiem nie wiedzieć czemu, postanowiło trochę zagmatwać ten bajeczny scenariusz…
Dziwne. Śniłam, że przed domem znalazłam czterolistną koniczynkę. Była mokra, obleczona rosą. I piękna. Jasnozielona. Nasączona świeżością. I życiem…
Photo by Quentin Rey on Unsplash