Zawsze uważał, że to człowiek jest kowalem swojego losu i to on decyduje o biegu wydarzeń. Wkurzało go zwalanie swoich niepowodzeń na pecha albo fatum. Czuł, że to on kieruje tym, co się dzieje. Ma w dłoni kierownicę, zmienia biegi, przyśpiesza, zatrzymuje pojazd, kiedy uzna za stosowne. Długo mu się to sprawdzało. Pierwszy raz poczuł słabość tej teorii gdy zaczął mu się sypać związek z Joanną. Czuł, że jednak stracił kontrolę i coś się dzieje poza nim.

Kiedy zdecydował się oświadczyć Joannie wyobrażał sobie ich wspólne życie jako pasmo niekończącej się rozkoszy. To było głupie i naiwne. Zdawało mu się, że ona będzie żoną idealną – namiętną, seksowną i oddaną rodzinie. I będzie mu smażyła racuchy, gotowała barszczyk ukraiński i piekła szarlotkę. Tak, czasem marzył żeby została w domu, gotowała mu te obiady i była na każde zawołanie. Ta wizja napawała go jednak także lękiem. Bał się, że Joanna stanie się jak jego matka, a tego by nie zniósł. Przypuszczał, że przyrośnie do swoich kapciuchów i nie będą mieli o czym ze sobą rozmawiać. Z dwojga złego zaakceptował jej wybór. Choć nie bez wahania. Dał zielone światło żeby rozwijała się, robiła tę swoja pseudo kariere udowadniając światu, że jest coś warta.

Pierwszy kryzys pojawił się dość szybko. Właściwie nawet nie byli małżeństwem cały rok. Coś mu odbiło, albo czegoś zabrakło. Adrenaliny, dreszczyku emocji, pożaru? Może poczuł się zbyt pewien. Miał już ją, nie musiał stawać na głowie, nie musiał walczyć. Była zaklepana na amen. Mógł dalej eksperymentować, wrócić do swoich kawalerskich przyzwyczajeń, stroszyć piórka, udowadniać męskość i czerpać z życia pełnymi garściami. Och, jak on to lubił. To było uzależniające…

Czy miał wyrzuty sumienia? Różnie z tym bywało. Jednak kiedy dopadały go jakieś wątpliwości szybko tłumaczył sam sobie, że przecież jest NORMALNYM facetem, że ma prawo, że to normalne, że przecież nikogo nie krzywdzi. Wtłaczał sobie te opinie do głowy starając się przejść do porządku dziennego nad każdą kolejną zdradą.

Czy ją porównywał? Chyba nie. Czuł, że odkąd założył jej na palec obrączkę straciła nieco impet. Seks jakby zaczął ją nużyć. Zwalała to na ciążę, na po ciąży, na zmęczenie, na brak warunków. Stale coś było nie tak. No może nie stale, ale znacznie częściej niż kiedyś. A on postawił sobie za punkt honoru, że nie będzie jej zmuszał, dociskał, stawiał w sytuacji bez wyjścia. Czasem dopingował ją na żarty, motywował, ale bardzo go to duzo kosztowało. To było jak rysa na jego męskości. Skoro nie, to nie. Zawsze znajdą się jakies inne chętne. I znajdowały się. Niemal na poczekaniu.

Kiedyś zapytał wprost czy jest dla niej seksowny. Spojrzała na niego zaskoczona, a potem wybuchnęła śmiechem gładząc go po policzku. Powiedziała, że gdyby było inaczej dowiedziałby się pierwszy. A on naprawdę czasami miewał wątpliwości. Nigdy, nikomu i za żadne skarby świata nie przyznałby się do tego.

Myśli o kłopotach małżeńskich kotłowały mu się w głowie zwłaszcza teraz kiedy nastał czas, by wreszcie podjąć jakieś decyzje. Wbrew pozorom sytuacja w której znalazł się ich związek bardzo go niepokoiła. I nie chodziło wcale o to, że byłby sam, albo straciłby coś materialnego. Nie bardzo umiał sobie wyobrazić budowanie wszystkiego od nowa, ale z tym dałby sobie jakoś radę. Misterne układanie priorytetów, udawanie przed córkami, że dobrze jest, jak jest -to męczyło go najmocniej. Tyle razy powtarzali im z Joanną, że mogą być spokojne, bo maja pełna rodzinę. Że, w przeciwieństwie do rodziców ich znajomych, nie zamierzają zgotować im piekła rozwodu i pomieszkiwania w dwóch domach naraz. I co? Teraz mieliby wszystko odkręcać? Opowiadać obu dziewczynkom o tym, że miłość jest jednak kiepska, nużąca, że życie rodzinne może się jednak znudzić?

Wbiegł na tę jezdnię, bo chciał szybciej dostać się do tej taksówki. Miał przecież nie tylko ważną operację, ale jeszcze interwencję nagłą wymagająca skupienia, uwagi i koncentracji. Czas był na wagę złota. Na wagę czyjegoś życia. Musiał przeoczyć tą srebrną hondę, która plasnęła go po nogach odcinając na chwilę prąd. Kiedy się ocknął miał nad sobą tłum gapiów. Jakiś koleś nerwowo przechadzał się po ulicy wrzeszcząc coś do telefonu. Wyglądał jakby umierał ze strachu… Moment zajął mu powrót do rzeczywistości. Poruszył nogami, rękoma, głową. Był nieco obolały, ale czuł każdą kończynę. Obrażenia były drobne. To nie mogło być nic poważnego, ocenił. Zdążył nawet odetchnąć. Kiedy zebrał się w sobie żeby wstać i rozpędzić to całe zbiegowisko, usłyszał obok siebie znajomy sygnał. Właśnie przyjechała karetka. No tylko tego mu było teraz trzeba. Jasna cholera!

Na zawsze razem (cz. 50)

 

Photo by Sean Kowal on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.