W poprzedniej części Anna zrozumiała, że to o czym w skrytości ducha marzyła – jest bezwartościowe. Dzięki sąsiadce z łóżka obok uświadomiła sobie, że nie potrzebuje ani luksusowego domu, ani drogiego auta, ani zbytków. Potrzebowała tylko miłości. Zrozumiała, że życie tak szybko ucieka, że warto się nim rozkoszować, nasycać, pomagać innym, a nie tylko koncentrować na sobie i swoim bogactwie.
Kiedy się obudziłam moja towarzyszka zmagań o zdrowie zniknęła. Nie było po niej śladu. Zupełnie jakby była tylko moim snem, ułudą. Jakby nigdy jej tu nie było. Zastanawiałam się co z nią, bo przyznam szczerze, że bardzo przypadła mi do gustu. No i bardzo mi było jej żal. Była tak zdystansowana do świata, widziała i czuła więcej niż inni… Może to dlatego, że znaczna część jej życia naznaczona była śmiertelną chorobą?
Kiedy myślałam o niej przypomniałam sobie dobrą koleżankę ze szkolnej ławy – Werkę, która pokazała mi inna stronę życia. Ona też dużo przeżyła i przekonała się, wcześniej od innych co się w życiu liczy ,co jest ważne. Wychowywała się bez mamy. Moja, trochę jej matkowała. Zapraszała na racuchy, zawsze kupowała jakiś prezent na święta, a kiedy jej zapracowany ojciec musiał dłużej siedzieć w biurze albo wyjeżdżał w delegację Wera pomieszkiwała u nas. Wtedy wydawało mi się to takie naturalne. Nie zastanawiałam się dlaczego. Nie rozważałam jak to jest nie mieć mamy. Żyłam sobie jak pączuś w maśle – jedynaczka noszona na rękach przez tatę i kochana także przez mamę. Dziewczynka bez wad. Królewna.
Wera ukrywała przed światem prawdziwe informację dotycząca tego, gdzie naprawdę zagubiła się jej mama. Opowiadała niestworzone historie o tym jak to jest znanym naukowcem i pracuje w ogromnej korporacji w Ameryce. Zmyślała, że regularnie dostaje od niej listy, prezenty i , że kiedyś mama przyjedzie i ją zabierze. Kiedyś, ale jeszcze nie teraz. Prawda wyszła na jaw kiedy pewnego dnia pod drzwiami mieszkania Weroniki zjawiła się dziwna kobieta. Nie miała zębów, była bardzo zmęczona życiem, ubrana w szmaty i śmierdziała alkoholem. Jak się okazało przyszła do ojca Werki – po pieniądze, bo brakowało jej na flaszkę. Dziwnym trafem, po kilkunastu latach przypomniała sobie nagle o jego istnieniu.
Wrzeszczała, awanturowała się i wykrzykiwała jakieś głupoty, a kiedy zobaczyła Werę stwierdziła, że widać, iż jej córce się dobrze powodzi, bo wygląda jak dobrze wykarmiony wieprzyk. Jest gruba, brzydka i pewnie głupia jak but z lewej nogi. Na Werkę nie szkoda, a ona zawsze traktowana była przez męża jak człowiek drugiego gatunku…
Po tej sytuacji Wera uciekła. Razem z policją szukali jej wszyscy sąsiedzi. W tym mój tata. Znaleziono ją po dwóch dniach. W lesie. Skrajnie zmęczoną, zabiedzoną i zrozpaczoną. Dochodziła do siebie kilka miesięcy. Leczyła się, a tata zapisał ją na terapię, do psychologa. Nie była już tą sama osobą. Nie chciała do nas wpadać i zamknęła się w sobie. Po roku odblokowała się. Spotkałyśmy się, było trochę jak dawniej. Rozmawiałyśmy. Pamiętam, że powiedziała mi wtedy, że ludzie są tak skoncentrowani na sobie, że nie widzą uczuć innych. Ranią, z bólu. I że warto wyciągać wnioski z takich lekcji. Nie ma co żyć marzeniami, nadziejami, ułudą. Trzeba twardo stąpać po ziemi i cieszyć się tym, co mamy. Albo nawet tym, co do nas wcale nie należy – zapachami, wiosennym wiatrem, zapachem jaśminu i ciepłym, letnim deszczem.
Werka zniknęła tak samo nagle jak moja tajemnicza współlokatorka małej szpitalnej salki. Któregoś dnia, po powrocie z wakacji dowiedzieliśmy się, że razem z tatą gdzieś wyjechali. Gdzie? Dlaczego? Po co? Tego nie dowiedziałam się do tej pory.
Kiedy do sali weszła pielęgniarka – zapytałam wprost, co z moją sąsiadką. Kobieta posmutniała. Chrząknęła i powiedziała, że odeszła. Nie musiała mówić już nic więcej… Właśnie straciłam kolejną, bratnią duszę…
Photo by B PHOTOGRAPHY on Unsplash