W poprzedniej części Anna wspominała swoje dzieciństwo i relacje z koleżanką, która nagle, niespodziewanie zniknęła z jej życia. Tak samo nagle i nieodwracalnie zniknęła jej współtowarzyszka szpitalnych niedoli. Zniknęła na zawsze. Zostawiła Annę z całą masa przemyśleń. O życiu, miłości, tym co ważne bardziej i mniej… Z całym mnóstwem smutku i leku przed tym, co nieuniknione.

Zawsze byłam przekonana, że los stawia na naszej drodze ludzi -po coś. Że pewne rzeczy dzieją się celowo. Nie ma przypadków. Jest zrządzenie losu. Moja współtowarzyszka zniknęła, a mnie wypisano. Ewa całkiem zapadła się pod ziemię. Zostałam z rodzicami i Arnoldem, który z ogromną radością wreszcie mógł odebrać mnie ze szpitala i wywieźć w siną dal. Niczym swoją królewnę. Uprowadzić w wysokiej wieży i … ukryć przed światem w małym domku na kurzej łapce.

No właśnie… Tego byłam najbardziej ciekawa. Przypuszczałam, że mój wybranek upatrzył już jakieś lokum. Był bardzo tajemniczy. Byłam pewna, że  Arnold od tygodni szykował mi jakąś niespodziankę i choć wiedział, że moje podejście do świata uległo lekkiej modyfikacji – bardzo pragnął mnie zaskoczyć. Czym? Gdybałam długo, ale on nie puścił pary z ust. Przypuszczałam, że to będzie chata czarownicy. Z piernika.

Lekarze byli dobrej myśli. Wyglądało na to, że za kilka miesięcy będziemy mogli ponownie starać się o dziecko. Teraz miałam odpoczywać i regularnie chodzić na rehabilitację. Zabroniono mi na razie prowadzenia samochodu, więc byłam skazana na szofera. Mój przyszły mąż sprawiał wrażanie zachwyconego. Rodzice zresztą też. Przez te szpitalne klimaty bardzo zbliżyli się z Arnoldem. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że się zaprzyjaźnili. Mama mówiła do przyszłego zięcia per ARNI… Kiedy usłyszałam to po raz pierwszy prawie padłam z wrażenia. Niemal zaliczyłam zawał… Zwyciężyła jednak chęć wyrwania się wreszcie ze szpitala.

Przed wypisem zapytałam jeszcze doktora Kowalskiego o dziecko, które straciłam. Dowiedziałam się, że to był dwunasty tydzień ciąży. DWUNASTY. Jak mogłam się nie zorientować? Kapkę wprawdzie przytyłam przed wypadkiem, a i okres był jakiś byle jaki (ale był!). Wszystko zrzucałam na karb stresu i uczt greckich serwowanych mi przez Arnolda. Pewnie właśnie dlatego zemdlałam. Miałam mdłości, bóle głowy i brzucha. To ciąża rozdygotała mój świat. Szkoda, że nie zorientowałam się w porę. Tak żałowałam, że wsiadłam w tamtym dniu do samochodu! Czasu jednak cofnąć się nie dało.

Po porannym obchodzie dostałam ostatnie wskazówki i zielone światło. Zadzwoniłam do najbliższych żeby podzielić się tą radosną informacją i zaczęłam nieśpiesznie pakować swoje manatki. Kiedy przyjechał Arnold byłam już wykapana i czekałam tylko na porcję świeżych ubrań, które miał mi dostarczyć. Nie dałam mu wytycznych, jakoś wyleciało mi z głowy. Przywiózł mi więc zestaw zabawny, groteskowy i nietuzinkowy. Właściwie mogłam poprosić o przebranie Myszki Mickey – byłoby bardziej stylowo!… Co było w granatowej siatce? Otóż -czerwony seksowny stanik z całą masa koronki, powiększający biust, zielone stringi w gwiazdki (te sportowe w których ćwiczyłam), pończochy kabaretki, wąska spódnica przed kolano w kolorze zgniłej zieleni, czarne body z odkrytymi plecami i długi,turkusowy wełniany sweter (gdyby było mi zimno, no wiesz…). O butach zapomniał, więc założyłam kapcie, w których sunęłam do tej pory po szpitalu. Przebierając się w łazience, pierwszy raz od tygodni, patrząc na swoje odbicie w lustrze rżałam ze śmiechu. Wyglądałam jak przedziwne zjawisko. Kobieta, zabrana siłą z ulicy i wysłana w kosmos… Ach, ci Mężczyźni…

Kiedy wyszłam ubrana Arnold spojrzał na mnie i roześmiał się błogo. Stwierdził, że kobiet ubierać jednak nie umie (za to rozbieranie wychodzi mu świetnie, przemknęło mi przez myśl!), ale wybierać -wprost przeciwnie. Ma farta! Trafia zawsze najwspanialsze jednostki! Nie byłam pewna czy to był komplement, czy powinnam się była śmiać czy może poczuć nieco urażona. Nie lubiłam tego anonimowego tłumu zaprzeszłych kobiet Arnolda wokół mnie. Ich cieni. Ble. Wolałam myśleć, że jestem jedyna. I najfajniejsza. I nieporównywalna, a nie spakowana do wora z wszystkimi przebrzmiałymi miłostkami. I zaginioną żoną… Powiedziałam mu, że to nie było fajne stwierdzenie, i że nie chce więcej słuchać o tych wybitnych jednostkach które podbiły jego serce przede mną. CO to jest do jasnej cholery?! Uśmiechnął się pod nosem, pogładził mnie po włosach i czule przytulił. Co się ze mną dzieje? Czyżbym zamieniała się w zrzędzącą żmiję?

Kółeczka walizki turkotały o chodnik tak jak moje myśli o przyszłości. Stukały, pukały i trzeszczały. Wsiadając do samochodu zastanawiałam się gdzie jedziemy. I czy ta podróż dobrze się dla nas skończy…

Arnold i Spółka (cz. 48)

Photo by Taylor Rogers on Unsplash

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.