
W poprzedniej części Anna powoli zaczynała odzyskiwać głos i… tracić rozum. Nie umiała pogodzić się z myślą, że jej upragnione, wyśnione dziecko umarło. Była przekonana, że ciąży nad nią jakieś fatum. I jeszcze ta Ewa. Tyle lat znajomości i tak bardzo się nią rozczarowała. Został jej już tylko Arnold. Tylko on stoi po jej stronie…
Czułam wyraźną ulgę, że wreszcie mogę mówić. Mówienie nie ukoiło jednak mojego bólu. Miałam ochotę krzyczeć, ale na wrzaski nie było warunków. Skuliłam się w sobie i cichutko płakałam. Nie, na zewnątrz już nie. Płakałam w środku. Cała płakałam. Każdy mój narząd, każda kosteczka, ścięgno, każdy nerw…
Lekarze przychodzili, mierzyli mi temperaturę, sprawdzali coś, zapisywali. Pielęgniarki podawały leki, przynosiły jedzenie, żartowały usiłując postawić mnie na nogi. Psychicznie. Jedną polubiłam szczególnie. Starsza, okrąglutka, z zawsze zaróżowionymi policzkami, ale bardzo energiczna i zdecydowana powodowała, że czułam się bezpiecznie. Rozmawiałyśmy. Początkowo o wszystkim i o niczym, a potem, niespodziewanie dla mnie samej, opowiedziałam jej o synku, którego straciłam. Patrzyła na mnie i uważnie słuchała. W końcu powiedziała, że też straciła dziecko. Jej córka miała pół roku, kiedy nagle zmarła. I nie bolało ją wcale mniej. Bolało inaczej. Zawsze najbardziej na świecie. I że do tej pory czasem czuje rozpacz. Tłumaczyła, że straty są po coś. Żal i smutek też. A rozstania to nieodzowna część życia.
Zastanawiałam się czy dzieci mają swoje osobne niebo? Te nienarodzone. Z całą pewnością trafiają od razu do nieba. Przecież nawet nie zdążyły nagrzeszyć. Mój synek bez wątpienia tam był. Czekał, że kiedyś do niego dołączę i wtedy się lepiej poznamy. Wtedy będę mogła go przytulać, tarmosić włoski, całować stópki i trzymać za tę małą, słodką rączkę. Ta myśl trzymałą mnie przy życiu. Wmówiłam sobie, że muszę być nieskazitelna, by po śmierci od razu trafić tam, gdzie mój syn. Nie do czyśćca, nie do piekła, ale do nieba. Od razu do nieba.
Moja sąsiadka chcąc, nie chcąc przysłuchiwała się moim rozmowom, towarzyszyła w milczeniu. W końcu zagadnęła i zapytała dlaczego nie umiem się cieszyć tym, co mam?! Przecież żyję na kredyt, dostałam drugą szanse po coś. W życiu nie ma przypadków. Wierzyła w to co mówi, bo była w podobnej, choć całkiem innej, sytuacji. Od kilku lat walczyła z poważną chorobą. Przechodziła kolejne operacje, a w ich przerwie… żyła. -Co to znaczy?, zapytałam. Kinga, bo tak miała na imię, powiedziała, że kiedy wychodzi ze szpitala próbuje nałykać się normalności, istnienia na zapas. Patrzy na niebo, słucha śpiewu ptaków, spaceruje i podziwia piękno natury, przytula się do męża i dzieci, mówi jak ich kocha. Napawa się tym wszystkim jednocześnie powoli żegnając się z tym światem. Jest pewna, że będzie tam, na górze, przede mną, bo nie zostało jej już dużo czasu. Obiecuje pozdrowić mojego maluszka. I zaopiekować się nim do mojego przybycia.
Byłam wstrząśnięta. Ileż na tym świecie było cierpienia obok którego przechodziłam obojętnie każdego dnia. Ileż dramatów, bólu… Ta młoda, piękna kobieta poruszyła mnie do głębi. Zaczęłam się intensywnie zastanawiać czego właściwe pragnę, na czym mi zależy i dlaczego tak strasznie nakręciłam się. Po co mi te pałace, drogie auta i ekskluzywne restauracje? Przecież moglibyśmy z Arnoldem, za te ciężkie pieniądze, pomóc innym, nieść radość, nadzieję. Jaki sens ma obudowywanie się klejnotami, flakonikami drogich zapachów i torebkami za kilka tysięcy złotych. W uszach dźwięczały mi jej słowa -Anulka, Ty to masz szczęście…
Znowu zasnęłam mimo, że był ranek. Kiedy otworzyłam oczy mojej współtowarzyszki niedoli już nie było. Obok stało puste łóżko…
Photo by Taylor Leopold on Unsplash