Obudził się z silnym bólem głowy. Wczoraj najwyraźniej przeholował z alkoholem i nie tylko z tym zresztą. Nie żałował jednak. Niczego. Nie miał ani grama poczucia winy, ani ułamka wyrzutów sumienia.
Kiedy otworzył oczy przez chwilę zastanawiał się gdzie jest, jaki dzień i jak tu się znalazł. Szybko sobie przypomniał i uśmiechnął się pod nosem. Mimo pulsującego w skroniach kaca czuł, że może góry przenosić. Obok spała ona. Mówiła mu przecież, że idzie na drugą zmianę. Nie zamierzał jej budzić, a może właśnie zamierzał? Tak fajnie zacząłby się nowy dzień…
Wykąpał się cicho pogwizdując pod prysznicem. Użył jej kosmetyków, więc pachniał teraz piwonią zamknięta w różowej tubce. Włosy umył jakimś różanym szamponem. Pomyślał, że to absurdalne. Był skąpany w kwiatach i cukierkowo słodki. Niczym wata cukrowa. Plus wymięte nieco ubrania pachnące nocą. Brudne, po prostu. Nie znosił zakładać noszonych wcześniej rzeczy. Lubił te roztaczające zapach świeżości, wyprasowane. Na dodatek nie miał ze sobą ani golarki, ani ulubionej wody po goleniu. Tego mu teraz brakowało chyba najbardziej.
Zęby umył palcem- dawno nie ćwiczył takich rozwiązań. Pasta również była specyficzna, bo śmierdziała anyżkiem. Nie znosił go! Nie jego klimaty, ale przecież nie wypadało narzekać. Gdyby kiedykolwiek miał się z nią związać na poważnie -musiałby wyposażyć ich wspólną łazienkę w całkiem inne specyfiki. Te, których używała ONA były tandetne i potwornie śmierdzące. Szybko skarcił sam siebie za taki sposób myślenia. Gdyby zdecydował się rozstać z Joanną nie związałby się na stałe z nikim. Na pewno, przez dłuższy czas. Po co mu ten cyrk. Po co mu papierki, pierścionki, ceremonie i inne badziewia. Nic nie gwarantuje stałości uczuć i miłości wiecznej.
Łazienka była wypucowana. Wyglądała jakby właśnie wyszła z niej pani sprzątająca. Wszystko leżało na swoim miejscu- poukładane, posegregowane, bez najmniejszego nawet śladu kurzu. Czystość dosłownie raziła w oczy. Stan nie do osiągniecia w ich domowej łazience, pomyślał. Tam dziewczynki bezustannie wprowadzają swoje rządy. Panuje permanentny sajgon, bajzel nieokiełznany, a lustro czyste jest tylko przez chwilę. Stale trwają spory, kto co pobrudził i kto jest za co odpowiedzialny i dlaczego to właśnie on. Żadna z nich nie śpieszy się, żeby zrobić cokolwiek. Miał tego dość. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak dobrze się czuje w uporządkowanej czasoprzestrzeni.
Na śniadanie zjadł banana. Zrobił sobie kawę rozpuszczalną, bo nie umiał obsłużyć ekspresu. Zresztą nawet gdyby umiał z cała pewnością jego warkot obudziły ją. Dolał do tej cuchnącej, zabarwionej na brązowo cieczy mleko kokosowe, bo innego nie znalazł i wzdygnął się na samą myśl, że przyjdzie mu dziś ją wypić. Pośpiesznie przełknął kilka łyków. Dosypał, dla zabicia smaku, dwie czubate łyżeczki cukru i niedopitą wstawił do zlewu. Przepłukał usta płynem do higieny jamy ustnej w którym równiez rozpoznał anyżek, ubrał sie do końca, założył zegarek, włączył telefon i podszedł do niej.
Stojąc nad zaspaną kobietą rozważał przez chwilę, co właściwie powinien teraz zrobić. Przytulić, pocałować, pogłaskać? Wszystko wydawało mu się sztuczne, wymuszone i nieadekwatne. Zresztą nie miał zbyt wiele czasu na te idiotyczne, bądź co bądź, rozważania. Od niej do szpitala trzeba było kawałek dojechać, a przecież nie miał samochodu. Chwycił telefon i szeptem zamówił taksówkę. Miał kłopot, bo nie pamiętał adresu. Podał numer domu znajdującego się naprzeciwko. Beształ się w myślach nazywając idiotą. Juz sam nie wiedział czy to wszystko śmieszne czy może jednak mega żałosne?
Postanowił po prostu wyjść. Nie czuł się na siłach żeby kombinować teraz nad tym jak ją pożegnać. Było fajnie wczoraj, a dziś? Dziś spotka ją w pracy i wtedy może uda im się zamienić kilka słów. Rano miał skomplikowaną operację. Pacjentem był ojciec jego kolegi ze studiów – poważanego neurologa. Nie mógł tego spieprzyć. Zresztą zawsze robił wszystko, by uratować pacjenta- niezależnie czy był nim kloszard spod Centralnego czy minister. Traktował ich wszystkich równo. Może trochę z góry, ale równo. Byli w końcu JEGO pacjentami. Zawsze walczył do końca. Czuł, że to jego misja. Ratować tych, którym dane żyć. Kiedy ktoś umierał mu na stole operacyjnym ból nosił we własnym sercu. Z biegiem czasu oswoił go, ale nie zagłuszył.
Kiedy wychodząc mocował się z klamką, przez chwile rozważał czy oby jednak nie powinien jej obudzić żeby zamknęła drzwi na klucz. Nie zrobił tego, bo ktoś wszedł mu w paradę dzwoniąc jak oszalały na komórkę. Odebrał wsiadając do starej rozklekotanej windy. Była genialnym odzwierciedleniem stanu JEGO duszy, uznał. Stara, lekko zdezelowana – dawno po gwarancji ale nadal łaknąca życia. Łakoma. W sumie sprawna i całkiem użyteczna. Dzwonił szpital. Wzywano go na cito. Poczuł przypływ adrenaliny. Taksówka już stała. Wbiegł na ulicę, by szybciej do niej dobiec…
Photo by Charlie Firth on Unsplash
Photo by Samuel Castro on Unspalsh