-Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli, w mowie, w sercu, na ślubnym kobiercu. Pamiętasz tę wyliczankę? Niemożliwe! A może  też demontowałaś listeczki akacji w poszukiwaniu dobrej wróżby? Ja tak robiłam i to (wstyd się przyznać) dość często. Zrywałam gałązeczkę i wróżyłam. Pewnego dnia, tuż przed imprezą osiemnastkową u mojej koleżanki z klasy, padło na – KOCHA. Który to już raz, pomyślałam rzewnie! A jednak. Tym razem wróżba miała się spełnić! Samospełniające się proroctwo? Może?! Tego właśnie wieczoru poznałam JEGO…

Czekałam na tę miłość długo. Za długo. Moje koleżanki ganiały na randki, a ja bezskutecznie wypatrywałam WYJĄTKOWEGO człowieka, który zobaczy we mnie coś fascynującego. Który się mną zachłyśnie, odurzy, zachwyci. Z wypiekami na twarzy czytałam romansidła pełne porywów serc i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Oglądałam też seriale i filmy z których miłość aż parowała. On, nosił ją na rękach. Ona udawała niedostępną wzdychając za nim po kątach. On był już zaręczony, a Ona miała męża. On był dojrzały, a Ona ledwo pełnoletnia lub na odwrót. Ona była po trzydziestce, a On student… Wszyscy ONI walczyli o to uczucie, przeżywali katusze, dramaty, a czasem usychali z tęsknoty i niespełnienia. Dla mnie miłość nadal była tajemnicą. I zagadką. Marzeniem.

Zobaczyłam go niemal od razu. Był bardzo wysoki, lekko przygarbiony. Stał wśród kilku innych chłopaków w dużym pokoju. Coś pili. Tamci rżeli. On był jakby trochę z boku. Sprawiał wrażenie ciut nieobecnego, zamkniętego w sobie. Może odrobinę wycofanego. Spodobał mi się. Zaintrygował mnie, właściwie sama nie wiedziałam czym. Kwadrans później zostaliśmy sobie przedstawieni. Miał na imię Andrzej. Banalne imię, pomyślałam. Jak mój ojciec…

Nie zamieniliśmy ze sobą ani zdania, bo sekundę później na imprezę wpadła moja przyjaciółka Ania, i kompletnie bez wyczucia chwili, szarpnęła mnie za rękaw bluzki pociągając za sobą. Chciała mi opowiedzieć kogo to spotkała idąc na tę balangę. Ona zawsze miała takie ciekawe przygody. I tak pasjonująco o nich opowiadała. Uwielbiałam jej słuchać. Z reguły, ale nie wtedy. Nawet nie wiem, co dokładnie mówiła. Kątem oka obserwowałam chłopaka, którego poznałam przed momentem. Zdawało mi się, że Andrzej też mi się przygląda, wyławia z tłumu. Nie byłam tego pewna. Zastanawiałam się nawet czy sobie tego nie wymyśliłam, nie wmówiłam.

Kiedy Ala pobiegła wziąć sobie coś do picia wysoki chłopak skorzystał z okazji i podszedł do mnie. Tak po prostu. Podszedł podając mi kieliszek z winem, pytając czy dobrze się bawię. Podszedł i został na kolejne dziesięć lat…

Przegadaliśmy i przetańczyliśmy pół nocy. Było magicznie, ekscytująco, magnetycznie. Potem Andrzej odprowadził mnie do domu nawet nie usiłując skraść mi buziaka. Poprosił o numer telefonu i wsiadł do nocnego.

Już wiedziałam, że to TEN. Od razu wiedziałam. Andrzej zaczarował mnie. Swoim spokojem, wyczuciem, uśmiechem, wrażliwością. Był nie z tej ziemi. Tak inni niż wszyscy wokół. Miał swój świat, swoja pasję, pomysł na siebie. Od lat grał na fortepianie i to właśnie z muzyką wiązał swoja przyszłość zawodową. Nie marzył o typowym sukcesie zawodowym, karierze w biznesie. Nie imponowały mu ani pieniądze, ani sława. Chciał robić coś, co reperowało dusze, wzruszało. Grając, dawać ludziom nadzieje, sprawiać radość także sobie.

Przy nim byłam przeciętna do bólu. Zwykła. Szara. Papierowa. Lubiłam zajęcia przyziemne. Dobrze gotowałam i interesowałam się dietetyką, więc mój wybór dalszej drogi był prosty. Andrzej zachwycał się moją dziedziną. Mówił, że jestem wirtuozem podniebienia i zdrowego życia. Przyznam szczerze, że zawsze wiedział jak sprawić mi przyjemność.

Dzięki niemu urosłam nawet we własnych oczach. Stałam się dla siebie łaskawsza. Przestałam się wstydzić tego gotowania, zamiłowania do komponowania zdrowych i właściwie zbilansowanych posiłków. Rozkwitłam. Znajomi zachwycali się moją cudowna przemianą, rodzice nie przestawali wychwalać zalet Andrzeja.

Miałam nadzieje, że nasza historia będzie trwała wiecznie. Nic nie wskazywało, że mogłoby być inaczej. Poza drobnymi niesnaskami wszystko nas łączyło. Świetnie się rozumieliśmy, lubiliśmy, kochaliśmy i pielęgnowaliśmy tę miłość każdego dnia. On zawsze mógł liczyć na mnie, a ja na niego. Wspieraliśmy się, trzymaliśmy za ręce i patrzyliśmy w tę sama stronę. Było trochę jak w romansidle. Może trochę za dobrze? Ja płakałam ze wzruszenia na jego koncertach, on rozpływał się nad moimi kulinarnymi fantazjami. Każde z nas miało swój odrębny świat, który jednak łagodnie zazębiał się ze światem wspólnym.

Po studiach były zaręczyny, a potem ślub i kameralne wesele. Wszystko szło po mojej myśli. Było tak, jak sobie wymyśliłam. Były wakacje pod namiotem, kolejne zdobyte szczyty gór, wspólne plany. Było wszystko. Wszystko było tak, jak miało być. W zgodzie z marzeniami.

Miesiąc po przyjściu na świat naszego syna Jana – Andrzej ze swoim przyjacielem z Filharmonii – Filipem, wybrał się w góry. Od lat raz do roku obaj zdobywali kolejne szczyty. Czemu teraz miałoby być inaczej? Nie buntowałam się, nie zakazywałam, nie rozdzierałam szat. Żyłam. Prałam, gotowałam, karmiłam synka, chodziłam na spacery, czytałam książki i liczyłam dni. Gdzieś w połowie wyjazdu zadzwonił do mnie telefon. W górach był wypadek. Wspinacze spadli w przepaść. Obaj zginęli na miejscu. Świat usunął mi się spod stóp…

 

Nic nie jest wieczne, wszystko przemija. Nora Roberts „Życie na sprzedaż”

 

Z depresji wychodziłam drobnymi kroczkami. Drobiłam niczym Gejsza. Cztery kroki w przód, osiem w tył… Był psycholog, psychiatra, leki. Grupa wsparcia i dom. Syn, który z każdym miesiącem coraz bardziej przypominał mi Andrzeja. Tak samo niezależny, delikatny i silny jednocześnie. To dla niego, w końcu, udźwignęłam ten ciężar. To z myślą o nim budziłam się każdego nią i zasypiałam. To wreszcie dzięki niemu postanowiłam walczyć, stanąć na nogach i udowodnić sobie, że jestem taka, jaką widział mnie zawsze Andrzej, że jestem niezniszczalna miłością, pełna wiary i mocy.

Dopięłam swego, bo człowiek ma ogromne pokłady sił! Niewyobrażalne! Zrobiłam to dla Jana, dla siebie, dla Andrzeja i dla naszych rodziców. Wiedziałam, że nie ma innej drogi. Wiedziałam, że chcę nieść w sobie tę muzykę miłości jaką zaszczepił we mnie Andrzej. Ten wezbrany ocean uczuć, ten magiczny zachwyt dniem.

Jan ma dziś osiemnaście lat. Jak ja, kiedy poznałam jego tatę. Jest fantastycznym chłopakiem, sportowcem, matematykiem, szermierzem. Ma w sobie pasję i ogromną wiarę. Choć wychowałam go sama nie jest rozpieszczonym jedynakiem przekonanym, że wszystko mu się należy. Ma zasady, przekonania i pomysł na siebie. Szuka też uczucia, wiem to. Jeszcze nie znalazł. Strzała amora jeszcze go nie dosięgła.  Patrzę na niego i życzę mu z całego serca, by jego historia była jak najbardziej kiczowata, przesłodzona i nudna. By kończyła się zwrotem – I żyli długo i szczęśliwe! By zestarzał się u boku ukochanej, dochował gromadki pociech i żył pełnią życia.

Marzę, by nigdy nie musiał zastanawiać się, jak ja, CO MAM ZROBIĆ Z TĄ MIŁOŚCIĄ?! Bo ONA ciągle żywa, ciągle świeża, piękna, pełna słodkich nut. Mimo upływu czasu tak mocno ją czuję jakby nigdy nic nie stanęło na jej drodze. I co mam z nią zrobić? Pielęgnuję ją, otaczam troska, ciepłym wspomnieniem, czasem podlewam łzą. I żyję. Staram się żyć tak radośnie, jak się tylko da. Uśmiechać się, dostrzegać piękno, zachłystywać chwilą. Bo wiem, że ta miłość na mnie czeka. Nieustająco. Gdzieś tam. Gdzieś tam, w największej sali koncertowej świata …

 

„Nosisz przeszłość w sobie, ciągniesz ją za sobą na grubym, niezniszczalnym łańcuchu bez względu na to, jak daleko w przyszłość patrzysz. Przez długi czas możesz ją ignorować, ale nie możesz od niej uciec.”  Nora Roberts „Kamień pogan”

 

Kolaż autorstwa  Magdy Górskiej @magda_americangangsta

Dwoje na huśtawce!

 

Spodobał Ci się tekst? Zostaw komentarz.