W poprzedniej części Anna szukając Arnolda znalazła kawałek jego przeszłości. Odkryła też w sobie całkiem nieznane uczucie lęku przed utratą tej miłości. Obawiała się, że gdyby, jakimś cudem, komuś udało się znaleźć pierwszą żonę jej przyszłego męża – mogłaby znowu zostać sama…
Kiedy wybiegłam na zewnątrz -padało. Zrobiło się przejmująco zimno i wzmógł się wiatr. Czułam jak krople wody zmieszane z lodowatymi podmuchami uderzają mnie po twarzy, smagają – jakby chciały ukarać za te moje pięć minut szczęścia. Na rękach miałam gęsią skórkę. Dopiero teraz zorientowałam się, że gdzieś zapodziałam kapcie. Wilgotna ziemia drażniła moją skórę. Zetknięcie z nią odczuwałam boleśnie. Bardzo nieprzyjemnie. Byłam jednak jakby w innym świecie. To działo się na marginesie. Gdzieś w samym środku mojej głowy pulsował niepokój o stan Arnolda.
Szłam szybkim krokiem zaraz za ochroniarzem wypatrując mojego ukochanego. Minęliśmy pomieszczenie gospodarcze, mały domek dla ewentualnych pracowników obsługi, sadzawkę i żółciejącą łączkę upszczoną wspomnieniem po kolorowych kwiatach. Na skraju działki, tuż obok krzaków dzikiej róży leżał Arnold. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu i złość. Usiłował się podnieść. Chciał to najwyraźniej zrobić sam, bo ochroniarz stał obok. Kiedy mnie zobaczył machnął ręką i powiedział, że tym razem się nie spisał, ale dopadnie drania. Da mu popalić. No i całe szczęście, że nic mi nie jest, bo o mnie właśnie martwił się najbardziej. Gdyby chodziło o niego -facet miał szansę przecież zrobić z nim, co chciał, a tymczasem tylko go zneutralizował na kilka chwil traktując paralizatorem.
Arnold był oszołomiony. Wspominał jeszcze, że ten człowiek chciał go wyłączyć na dłużej, bo użył rządzenia zdecydowanie za długo. Wiedział o czym mówi, bo przecież miał do czynienia z bronią -prowadził sieć sklepów militarnych. Wspomniał też, że dostał „pełne uderzenie” i całkowicie stracił przytomność i orientację. Kiedy się ocknął, przez chwile, nie mógł dojść do tego co się właściwie stało. I wtedy podbiegł do niego pracownik firmy ochroniarskiej zajmującej się naszym bezpieczeństwem. No i zaraz przyszłam ja.
Byłam całkowicie roztrzęsiona. Przy pomocy dwóch rosłych panów, którzy podtrzymywali Arnolda pod pachami -doczłapaliśmy się do domu. Zastanawiałam się co dalej. Bałam się tu zostać jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że w obecnej sytuacji mój przyszły mąż potrzebuje spokoju. No i z całą pewnością nie ma dość siły żeby gdzieś się przenieść.
Klapnęłam na miękki fotel, ON runął z westchnieniem na kanapę. Załatwiliśmy wszelkie formalności z ochroniarzami, dowiedzieliśmy się, że zgubili tego człowieka czyli, że im uciekł. Nie znany był również los Fifi, która w amoku musiała wybiec przez otwarta furtkę. Chciałam dojść do siebie i pójść jej szukać jednak Arnold mi zabronił. Bał się o mnie, a ja bałam się o niego. Zastanawiałam się nawet czy nie rozsądniejszym rozwiązaniem byłoby zawiezienie go do szpitala i dokładne przebadanie. Słyszałam o tym, że ten paralizator potrafi człowiek nawet zabić… Arnold zlekceważył jednak moje sugestie.
Nie chciał słyszeć o żadnej karetce, lekarzach i hospitalizacji. Nie wyobrażał sobie, że mógłby mnie zostawić samą. Nie teraz, nie w takiej chwili, nie w tej sytuacji. Kiedy trochę otrząsnął się z szoku wezwaliśmy policję. Chcieliśmy złożyć zeznania. Czuliśmy, a przynajmniej ja czułam, że ta sprawa ma jakieś drugie dno. Panowie przyjechali po kwadransie. Długo krzątali się po domu, zbierali ślady w ogrodzie. Trochę psioczyli na pracowników firmy ochroniarskiej, że skutecznie zadeptali wszystkie ślady potem zostaliśmy przesłuchani.
Kiedy policjancie wyszli -świtało. Arnold usnął. Ja nie mogłam. Leżałam na łózku i tepo gapiłam się w sufit. Nie miałam już siły płakać. Nie miałam już siły narzekać. Byłam wykończona. I gdy tak leżałam sobie bezmyślnie omiatając spojrzeniem sypialnię -dostrzegłam na stoliku pod oknem niebieską kopertę. Tego było już za wiele…
Photo by michael podger on Unsplash